Ten dzień, ten wieczór od samego początku był specyficzny. Nagła zmiana pogody w kontekście kliku ostatnich, deszczowych dni od początku podszyta była specyficzną fałszywością i niepokojem, co w pełnej krasie objawiło się wieczornym oberwaniem chmury. Wielu szukało w tym momencie schronienia przed ścianą wody, ale tylko nieliczni mogli je znaleźć w białostockiej Famie, za okazaniem biletu na koncert Świetlików. W tym gronie znalazł się również niżej podpisany.
Wpływ aury szybko okazał się być czynnikiem determinującym zapełnianie się elegancko przyciemnionej sali, na której miejsc siedzących brakować zaczęło na długo przed rozpoczęciem koncertu. Publika, złożona w połowie z posiadaczy legitymacji szkolnej/studenckiej, a w połowie z posiadaczy brzuszka i życiowego doświadczenia, w pewnym momencie zaczęła w pewnej części dość desperacko poszukiwać wolnych krzeseł. Dla wielu osób pozostawionych na lodzie nie stanowiło jednak problemu przestanie tych dwóch godzin z lekkim hakiem na nogach, choćby przy barze - sprawdzałem osobiście, choć akurat pod sceną. Tym niemniej osiągalne bez większego wysiłku.
20:30 z lekkim hakiem okazała się być, zgodnie z planem, godziną rozpoczęcia. Najpierw niespodziewane wejście Mistrza Świetlickiego z butelką wody (jak się później okazało, bardzo istotnym elementem koncertu) spośród tłumu przy wejściu głównym, później powrót i ponowne wejście z całym, stosunkowo rozbudowanym zespołem (obok samego mistrza ceremonii największą uwagę zwracającym postacią młodziutkiej Zuzanny Iwańskiej, dzierżącej altówkę). Szybkie rozstawienie się było jedynie przejściem do początku występu, tożsamego z początkiem zeszłorocznego albumu i utworem tytułowym z tegoż.
Sromota i następująca po niej seria zgodna z płytową tracklistą w szerszym kontekście okazała się być jedynie porządną rozgrzewką, pozwalającą jednak zaobserwować kilka rysów konstytutywnych koncertu.