sobota, 20 września 2014

Tydzień w singlach #7 (13-20.09.2014r.)

Gdy w obliczu zamieszania okołoprzeprowadzkowego w kombinacji z pierwszą poważniejszą chorobą od roku ze sporym okładem nie ma w człowieku pary na nic więcej, a znak życia po tygodniu dać należy, do akcji wkraczają sprawdzone formy. 

Jak dobrze, że jest sobota, a rynek muzyczny nigdy nie śpi; nawet jeśli potrafi być zdecydowanie bardziej aktywny, niż w minionym tygodniu.

***


sobota, 13 września 2014

Alt-J (∆) - This Is All Yours (recenzja)

Słowa to potężna broń w relacjach międzyludzkich, zdaje sobie z tego sprawę prawdopodobnie każdy; a zwłaszcza ten, którego źle użyte, zbyt mocne czy nie w porę wypowiedziane verbum zdążyło w życiu zranić. Ta siła jest jednak również wewnętrznie zróżnicowana, słowo słowu nierówne - istnieją wyrażenia bardzo bezpośrednie w swoim oddziaływaniu, a zarazem i takie, których ciężar gatunkowy zdaje się być znacznie mniejszy. Lecz często tylko z pozoru.

Nie ma prawdopodobnie słowa gorzej działającego na człowieka niż "rozczarowanie". W przeciwieństwie do wielu innych wyrażających złość i irytację, sugeruje ono pewien wymiar oczekiwań, który nie został spełniony, nasycając sytuację melancholią oraz zarazem zostawiając jakąś przestrzeń niedopowiedzenia i zagadki. Jest na pozór nieco słabsze, by w ostatecznym rozrachunku trafić do serca głębiej niż cokolwiek innego i trawić człowieka od środka przy użyciu dużego ładunku podskórnej niepewności. "Rozczarowałem? Ja? Ale dlaczego? Jak ja to odkręcę?".

środa, 10 września 2014

U2 - Songs of Innocence (recenzja)

Czasem człowiek bardzo chce napisać o czymś innym, ale nagle pojawia się jedno zdarzenie, które przynajmniej na chwilę kompletnie zmienia stan rzeczy. Taki moment nastąpił właśnie wczoraj wieczorem.

Premiera nowości spod znaku firmy Apple na specjalnej konferencji w jednej chwili niespodziewanie połączyła zainteresowanych zarówno nowoczesną technologią, jak i muzyką. Wystarczyło, by pojawiło się na niej czterech Irlandczyków w górnych granicach wieku średniego, w jednej chwili obwieszczając nie do końca spodziewane darmowe wydanie całkiem nowej płyty w serwisie iTunes. U2 może nieco stracili w ostatnich latach na masowej popularności, ale wciąż są jedną z większych nazw i najbardziej doświadczonych graczy na muzycznym rynku - internet nie zapchał się od tej wiadomości, lecz relatywnie szybko ogarnęła ona zainteresowaną część świata, stawiając ją na baczność. Można ich nie lubić, można krytykować, ostatnimi albumami sobie na to zasłużyli - lecz wiedzieć, co dzieje się w obozie U2 nadal w dużej mierze po prostu wypada i wczorajszy wieczór w zupełności to potwierdził.

sobota, 6 września 2014

Tydzień w singlach #6 (30.08.-6.09.2014r.)

Nieregularny cykl znowu zniknął na trochę, by pojawić się w istotnym momencie dla muzycznego kalendarza. W ostatnim tygodniu przekroczyliśmy bowiem granicę sierpnia i września, wyznaczającą zwykle - o czym już swoją drogą chyba tu wspominałem, więc nie będę się powtarzał zbyt długo - początek okołojesiennego wysypu płyt.

Nie blokuje to jednak w zupełności singlowego rynku, który jak zawsze idzie swoją drogą, skupiając się tym razem na zapowiedziach premier późniejszych niż początek dziewiątego miesiąca; zwykle sięgających granic jego drugiej połowy lub miesięcy następnych. Po pierwszej, powitalnej salwie warto się przyjrzeć temu, co może przynieść najbliższa przyszłość - być może w tym tygodniu nie pojawiło się wiele tropów, lecz za to niemal wszystkie poziomem po prostu zasługują na szersze omówienie. A jeden już w szczególności.

wtorek, 2 września 2014

Throwback Time: Kate Bush - Live at the Hammersmith Odeon

To druga notka z rzędu rozpoczynająca się wstępem, opartym głównie na słowie na "h". 

Zdaję sobie sprawę z tego, że w obliczu tego faktu zmierzamy w stronę osiągnięcia maksymalnego znośnego nasycenia tym wyrazem, jednocześnie jednak mając nadzieję, że ten punkt jeszcze nie nastąpił. Trudno jest bowiem unikać pewnych sformułowań, kiedy Historia (wielka litera nie jest przypadkowa) naprawdę dzieje się na ludzkich oczach.

W maju bieżącego roku minęło dokładnie 35 lat od zakończenia pierwszego w karierze touru kobiety, której właściwie nie trzeba nawet przedstawiać: Kate Bush. 14 dnia piątego miesiąca roku pańskiego 1979 ostatni występ w londyńskiej hali Hammersmith Odeon (obecnie znanej pod znacznie mniej zachęcającą nazwą sponsora - Eventim Apollo) zamknął "The Tour of Life", serię dwudziestu ośmiu europejskich koncertów, które znacząco wpłynęły na zbudowanie legendy artystki dzięki ich niezwykłemu charakterowi oraz, eufemizując, ekskluzywności. Z biegiem lat okazywało się bowiem, że tournee, łączące w sobie elementy muzyczne, poetyckie i teatralne stało się jej jedynym - kolejne ogłaszane w latach 80. i 90. trasy po kolei odwoływano, zaś niemal kompletne wycofanie się Kate z życia publicznego po albumie The Red Shoes i zaledwie okazjonalne powroty z nowymi nagraniami zdawały się kompletnie przekreślać nadzieje fanów na jakikolwiek występ na żywo. Integralnym elementem życia są jednak zaskoczenia - i ta sytuacja dowiodła tego w najlepszy możliwy sposób.

sobota, 30 sierpnia 2014

Throwback Time: Hey - Music Music

Zacząć w tym wypadku należy od kartki z kalendarza.

30 sierpnia na przestrzeni wielu lat stał się datą - na dobrą sprawę jak każda, lecz to już dygresja - symbolizującą co najmniej kilka całkiem ciekawych wydarzeń historycznych. Na ten przykład właśnie w tym dniu 550 lat temu Paweł VI został wybrany papieżem. To dokładnie na dwa dni przed początkiem września 1857 roku uruchomiono pierwszą linię kolejową w Argentynie, a ponad sto lat później wydano wtedy klasyczne dzieło Dylana, Highway 61 Revisited. Trzydziestego dnia ósmego miesiąca roku 1980 podpisano także 33 postulaty porozumienia szczecińskiego, a jest to fakt o tyle znaczący, że odbył się już za życia Katarzyny Nosowskiej, która mogła go obserwować na żywo w rodzinnym mieście, zdmuchując zarazem świeczki z tortu, przygotowanego na 9 urodziny.

piątek, 29 sierpnia 2014

Interpol - El Pintor (recenzja)

Najwyższy czas oficjalnie kończyć stan letniej hibernacji.

Sierpniowa posucha, wypełniana odświeżaniem sobie zasłużonych klasyków, sprawdzaniem zapowiedzi związanych z płytowym wysypem na jesieni i delikatnym brakiem weny oraz chęci właśnie w szybkim tempie zmierza ku końcowi. Miesiąc, o którym mowa, ma już na swoim koncie jedynie 4 dni do przeminięcia - to w poniedziałek nadejdzie standardowo jeden z najważniejszych dni w kalendarzu dla większości społeczeństwa: rozpocznie się utożsamiany z nieformalnym końcem lata wrzesień, a zarazem rok szkolny i wspomniany element stały nowej pory roku, czyli seria ważnych premier albumowych. Nareszcie.

Obecność jakiegokolwiek - nawet tak krótkiego - dystansu do tego dnia nie oznacza jednak, że nie można już na chwilę obecną zaobserwować pierwszych sygnałów nadejścia wspomnianego okresu. Można, jak najbardziej. W obecnych czasach wszakże dość spotykaną praktyką są internetowe przedpremiery w różnych formach - z czego, umieszczając w sieci nowy materiał do odsłuchu, skorzystali parę dni temu ojcowie chrzestni post-punk revival z początku wieku, a zarazem główni bohaterowie tego tekstu.

wtorek, 19 sierpnia 2014

Exit Oz - Împământenit (recenzja)

Być może sugerowana odpowiedź na zadane we wstępie pytanie nie będzie zbyt fortunna, w związku z czym stróże politycznej poprawności już niedługo zapukają do mych drzwi, by zarekwirować komputer, z którego popłynęły tak nieprawomyślne sugestie, lecz nie widzę innego wyjścia, proszę wybaczyć. Zagadnienie brzmi - z czym kojarzy się przeciętnemu człowiekowi Rumunia?

Odpowiedź jest, niestety, boleśnie prosta. Otóż dam sobie rękę uciąć, że w zdecydowanej większości nie będą to skojarzenia chwalebne dla samych mieszkańców tego kraju. Współczesny stereotyp Rumuna i wizerunek całego państwa zdecydowanie nie należy do pozytywnych, z czego - mam wrażenie - wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, w związku z czym (i dla szczątkowej obrony przed atakiem wspomnianych obrońców ogólnoświatowego pojednania) nie mam zamiaru zbytnio się w ten temat wgłębiać. Nie moim zadaniem jest przedstawiać te opinie i potwierdzać je lub obalać.

niedziela, 17 sierpnia 2014

Tydzień w singlach #5 (9-16.08.2014r.)

Z chęcią rozpocząłbym dziś jakimś zgrabnym wstępem o uciekającym czasie i okołostudenckich zmianach - a ujmując krócej, mało stabilnych warunkach, które uniemożliwiały w pierwszej połowie sierpnia należyte dbanie o ten zakątek sieci, jednak z dwóch względów nie dojdzie to do skutku. 

Przede wszystkim brakuje mi jakiegoś w miarę interesującego konceptu na poprowadzenie takiego opisu, a w dalszej kolejności za bardzo czuć od tego usilnym usprawiedliwianiem się. Nie ma więc co rozpatrywać mało chwalebnej przeszłości, a najlepszym rozwiązaniem będzie przejście z miejsca do meritum. Single. Materia, która z dnia na dzień - na wzór powietrza - coraz bardziej pachnie nadchodzącą jesienią i albumowym wysypem, nie tracąca jednak dwoistej natury. Nadejście nowego nie wyklucza bowiem pewnej stabilizacji, w tym wypadku rozumianej przez pojawianie się kolejnych utworów promujących dawno już wydane płyty. Ten tydzień przyniósł jeden taki przypadek z kategorii chlubnych, który pozwala płynnie rozpocząć część główną.

***


piątek, 8 sierpnia 2014

Post OFF Throwback Time: Belle & Sebastian - If You're Feeling Sinister

Czas wracać do życia, do normalności, utrzymywania wszelkich oznak życia w tym miejscu. Przynajmniej na pewien okres czasu.

Nie ulega wątpliwości, że w związku z nakreśleniem tego celu problem monotematyczności i zachowywania różnorodności powraca ze zdwojoną siłą - w sercach, w głowach, wspomnieniach wciąż jeszcze Katowice i OFF, który będzie tu przez najbliższy czas zdecydowanie dominował - lecz, choć to nieco egoistyczne, mam już tę kwestię znacznie niżej na liście priorytetów, nie chcę już nawet usilnie unikać tej nazwy. Gdy dzieją się rzeczy wielkie, a człowiek pozostaje pod wrażeniem, nie ma powodu do stawiania samemu sobie sztucznych granic, należy wszystko opisywać, sławić i zostawiać widoczny ślad na przyszłość. Na Śląsku miały miejsce właśnie takie wydarzenia - logiczna więc staje się ich nadreprezentacja w najbliższym czasie. Niepocieszonych mogę jedynie uspokoić zapewnieniem, że wraz z biegiem dni wszystko wróci do normy - i tym zdaniem pragnąłbym zamknąć wstęp, powrotu domaga się również główny bohater tego tekstu.

czwartek, 31 lipca 2014

Mister D. - Społeczeństwo jest niemiłe (recenzja)

Przyznam się, że ostatnio mam problem z zapełnianiem tego miejsca.

Nie chodzi jednak o wenę, brak pomysłów czy czasu, nic z tych rzeczy. Wszystko leży w zachowaniu jakiejś różnorodności i nie popadaniu w monotematyczność, a o taką trudno w okresie, gdy zdecydowana większość poznawanej muzyki ma bezpośredni związek wyłącznie z nadchodzącym OFF Festivalem (chciałem się wystrzegać tej nazwy w tekście - właśnie po to, by nie męczyć nadmiernie odbiorcy, lecz raz musi się jednak pojawić), o którym najchętniej pisałoby się w nieskończoność. Wyjątki owszem, istnieją, lecz na chwilę obecną jedynym, który chętnie i ze względnym zaangażowaniem bym omówił, jest słabiutki nowy album Klaxons, który dla odmiany spowodowałby wejście w innego typu monotematyzm - "rok 2014 jest słaby" (bo jest, ale ileż można to powtarzać?).

Dylemat zdawał się być niemalże nie do rozwiązania, jednak na szczęście tylko do pewnego momentu. Momentu, w którym niczym z nieba spadła mi rozpięta między tymi dwoma światami Dorota Masłowska.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Throwback Time: Slowdive - Pygmalion

To już praktycznie za chwilę.

Dokładnie za tydzień katowicka Dolina Trzech Stawów będzie już pustoszeć i powoli zbierać się do porządków po kolejnej edycji OFF Festivalu - wyjątkowego wydarzenia na muzycznej mapie Polski, które (jak co roku zresztą) wypełnione będzie po brzegi wręcz zdarzeniami istotnymi na skalę mniejszą i większą. Tym razem jednak spośród tej drugiej grupy w oczy rzuca się natychmiast jeden, konkretny występ. Mianowicie dokładnie rok po koncercie irlandzkiego My Bloody Valentine na Śląsku zagości kolejna legenda shoegaze, główny bohater trzeciego dnia festiwalu i tego tekstu - Slowdive. Fakt stosunkowo wczesnego występu, jeszcze przed Belle & Sebastian doprawdy o niczym nie świadczy, gwóźdź programu jest tylko jeden. Zupełnie inaczej sprawa jednak ma się z wyborem takowego w - umówmy się, niestety mało rozbudowanej - dyskografii Brytyjczyków.

piątek, 25 lipca 2014

Manic Street Preachers - Futurology (recenzja)

Wspomnienie minionych sukcesów najlepszym środkiem promocyjnym.

Schematem znanym i przetestowanym przez lata przez doświadczone zespoły, zwykle w wątpliwym punkcie kariery, jest porównanie w autoreklamach i medialnych wypowiedziach nadchodzącego nowego albumu do jakiegoś uznanego dzieła z najlepszego okresu działalności. Zwykle chwyt ten jest dość skuteczny i działa przez długi czas przed wydaniem świeżynki, żerując doskonale na sympatii i nadziejach fanów, którzy bardzo chętnie ujrzeliby idoli na nowo w najlepszej formie. Oczekiwania rosną, ilość wzmianek o krążku także, popularność przez pewien czas znów osiąga wysoki poziom. Perpetuum mobile? Nie do końca. Bańka pompowana w taki sposób nigdy nie rośnie w nieskończoność, zawsze w pewnym momencie pęka, prowadząc do rozczarowań i strat po obu stronach. "Nowy materiał nie jest taki, jak zapowiadano, nie dorównuje takiemu-a-takiemu klasykowi, nie dotrzymali słowa. Skończyli się.".

czwartek, 24 lipca 2014

Popiół Kurhanów - Pieśni Kurhanów EP (recenzja)

"My Słowianie wiemy, jak nasze na nas działa."

Komercyjny renesans Słowiańszczyzny spod znaku Donatana wyraźnie zaczyna mieć wpływ nie tylko na listy przebojów i szlachetne upowszechnianie polskich piersi w Europie (patrz: Eurowizja), ale - co cieszy jeszcze bardziej - na generalny obraz polskiej sceny muzycznej. Trudno bowiem nie odbierać bohaterów tego tekstu jako inspirowanych tym nurtem, niezależnie od tego jak bardzo może być to przypuszczenie niezgodne z prawdą, i jak bardzo mogą się tej kwestii wypierać.

Popiół Kurhanów to przedstawiciele młodej sceny muzycznej Kalisza, spostrzeżeni w kilku miejscach w sieci, poruszający się w obrębie muzyki z kręgu, tu cytat: "neofolk, ambient, slavic, cosmic, symphonic", intrygujący samą nazwą i tytułami utworów. Trudno jest wręcz przez moment nie stwierdzić sobie w duchu, że to musi być jakaś zgrywa - lecz z drugiej strony jakie ja mam podstawy, by o tym przesądzać? Przecież ani trochę nie znam się na ideologiczno-tekstowej stronie zespołów z tego gatunku.

Zwłaszcza, że strona muzyczna jak najbardziej potrafi się obronić. A przynajmniej wejście ma mocne.

George Ezra - Wanted On Voyage (recenzja)

Być może listy przebojów w XXI wieku nie charakteryzują się już tak wielkim oddziaływaniem na masy, jak w poprzednim stuleciu, lecz wciąż warto od czasu do czasu na nie zajrzeć - na zasadzie lustra, w którym przegląda się współczesny światek muzyczny. Stwierdzam to w niedługim czasie po przejrzeniu kilku, na których moją uwagę zwrócił pewien utwór.

Mianowicie George Ezra i kawałek o swojskim tytule Budapest. Nazwisko mówiło mi tyle, że obiło się o oczy parę razy w ostatnim czasie, brakowało jednak wciąż elementarnej wiedzy, kto zacz. Wiedziony ciekawością nieznanego odsłuchałem. Dobre, sympatyczne: niby w teorii nic specjalnego, ale refren jest naprawdę zgrabny, a piosenka porządnie zaaranżowana. Radość. Sprawdziłem człowieka - a nuż Węgier, taki tytuł, a przecież dwa bratanki z Polakiem, trzeba wesprzeć brata, rozpromować dodatkowo, czyżby naddunajski naród doczekał się światowej gwiazdy? Po chwili pojawiło się jednak westchnienie żalu. Ech, kolejny Brytyjczyk...

niedziela, 20 lipca 2014

Once In A Lifetime: Monty Python Sings

Pisanie laurek muzycznych, wbrew wszelkim pozorom, absolutnie nie jest sprawą łatwą. Łatwo w nich o przekroczenie kilku podstawowych dla każdego autora granic: wiarygodności, wazeliniarstwa i nudy, bardzo prosto przejść w mało interesujące wygłaszanie beznamiętnych formułek.

Czasem jednak trzeba porwać się i na takie projekty, w związku z czym dla bezpieczeństwa czytelnika będę je oznaczał specjalnym tytułem (patrz wyżej), by dało się ich z miejsca unikać. Dziś pierwszy raz, okazja do złożenia hołdu pewnej płycie i pewnym ludziom jest bowiem oczywista i prawdopodobnie najlepsza z możliwych. Mamy bowiem 20 lipca 2014 roku, datę oznaczającą ostatni z planowanych występów na "reunion tour" Monty Pythona, czyli - nawet biorąc pod uwagę sam fakt dojścia do scenicznego powrotu, który jeszcze niedawno zdawał się niemożliwy - zważywszy na wiek tych panów, najprawdopodobniej ostateczny i finalny show grupy. Idealny moment, by wrócić do ich spuścizny.

sobota, 19 lipca 2014

Tydzień w singlach #4 (12-19.07.2014r.)

Mamy środek lipca, podstawowym pytaniem w kontekście tego cyklu staje się więc: jest posucha czy nie? Przy czym zagadnienie to jest na tyle banalne, by znaleźć swoją odpowiedź już w samym fakcie zaistnienia tegotygodniowej odsłony. Otóż mamy lato, więc ilościowo może nie jest rewelacyjnie - ale dopóki znajduje się tych kilka singli godnych omówienia, dopóty nie można ogłosić posuchy.

***


czwartek, 17 lipca 2014

Pixies - Indie Cindy (recenzja)

Rok 2013 zapisał się w pamięci muzycznego świata (a przynajmniej niżej podpisanego) nie tylko generalnie dobrym poziomem i stosunkowo sporą ilością naprawdę udanych płyt. 

To także rocznik, który nadał niespotykaną dotychczas - rozciągniętą do dnia dzisiejszego - skalę zjawisku powrotów do nagrywania zespołów klasycznych w pewnych środowiskach, acz niedocenionych przez szerszy nurt. Zimowa premiera długo wyczekiwanego albumu My Bloody Valentine stała się początkiem fali, niosącej za sobą choćby nowe nagrania Mazzy Star czy The Afghan Whigs, na których tle jako najbardziej koniunkturalny i biznesowy jawi się również napoczęty rok temu powrót Pixies.

Z notatnika frustrata: Krótka rozprawka o ludziach i muzyce na melodię Chandelier

Środek lipca jest już chyba dobrym momentem na wstępne rozpoznanie w kwestii tak zwanych hitów lata. Klasyfikacja jest jak na razie dość płynna, ale na prowadzenie zdecydowanie wysuwa się jeden z bardziej wszechobecnych utworów ostatnich dni - mianowicie Australijka Sia Furler i jej Chandelier, którego trudno jest nie zauważyć jako dominującego tła muzycznego w niemal każdym możliwym miejscu.

Lato 2014 z pewnością będzie z perspektywy czasu wspominane jako wielki sukces tej wokalistki, jednak sama kariera wyżej wymienionego utworu staje się przyczynkiem do pewnej refleksji, która pojawiła się u niżej podpisanego kilka dni temu, gdy podczas dokonywania wpisu na studia usłyszał Chandeliera w sekretariacie. I nie chodzi o sam fakt zagrania - jako się rzekło, w ostatnim czasie nic w tym dziwnego. Bardziej o rozgłośnię, w której miało to miejsce, jak powiedział następujący po utworze symboliczny dżingiel: "Trójkę, Program Trzeci Polskiego Radia".

sobota, 12 lipca 2014

Throwback Time: Ramones - Rocket To Russia

Czasem życie wymusza na człowieku pewne kroki.

Nie planowałem dziś słuchać trzeciego albumu Ramones, naprawdę. Zwłaszcza, że pogoda inspiruje raczej do zagłębienia się w terytoria ruszane zazwyczaj jesienią/zimą z herbatą pod kołdrą. Ale trudno było o inny wybór w obliczu epokowego, smutnego wydarzenia, które miało miejsce wczoraj. Mianowicie wraz z Tommym Ramone oficjalnie na tamten świat odszedł cały oryginalny skład zespołu, który de facto stworzył punk rock. Powodem znowuż rak. Tak więc, skoro ostatni z ojców założycieli nowojorskiej legendy bębni już wyłącznie w niebie, zwyczajnie wypada wręcz przyjrzeć się dziełu, zamykającemu trylogię albumów nagranych w oryginalnym składzie. A jest co podziwiać.

Tydzień w singlach #3 (5-12.07.2014r.)

Po krótkiej przerwie czas powrócić do nieregularnego cyklu, w którym oficjalnie możemy otworzyć okres ubogacania sezonu ogórkowego utworami zapowiadającymi pierwsze jesienne premiery - z korzyścią dla ogólnego poziomu i intensywności oczekiwania na nadejście września. Dowodzi tego dzisiejsza pierwsza trójka, w całości promująca albumy z datą wydania 2-22.09, i w obytrzech przypadkach czyniąca to godnie.

***


czwartek, 10 lipca 2014

Morrissey - World Peace Is None Of Your Business (recenzja)

Wiele jest powodów, dla których mogę określić się wielkim sympatykiem nie tyle samej twórczości Stevena Patricka Morrisseya, co wręcz artystycznej kreacji jego osoby i wszelkich przymiotów z nią utożsamianych. 

Lista tychże jest dość długa, by wspomnieć tylko o specyficznej brytyjskiej elegancji, ironii, dystansu, odrębności, umiejętności dokonywania jedynego w swoim rodzaju opisu świata - i wielu innych, o których mógłbym napisać osobną rozprawkę, bo temat tej jest wszakże zupełnie inny. Chciałbym jednak zacząć od osobistej autodefinicji i autodemaskacji jako fana, które mają prowadzić do pewnej mało oczywistej konkluzji. Otóż mój stosunek do osoby Morrisseya wcale nie oznacza, że ten tekst jest pisany na klęczkach i ze ślepym uwielbieniem dla nowego tworu osobistego bohatera za same pojawienie się na rynku.

Fani mają bowiem również to do siebie, że rozczarowują się bardziej gwałtownie. W związku z tym pytam, co się stało? Ze wszelkich cech charakterystycznych Moza pozostało wszakże na tym albumie zaskakująco niewiele.

wtorek, 8 lipca 2014

Organek - Głupi (recenzja)

Powiedzenie o stu latach za pewną rasą to już klasyka rodzimej sekcji niewybrednych przysłów, w dodatku o tyle bolesna, że - jak śmiem twierdzić - często nadal aktualna.

Nie mam jednak zamiaru rozwodzić się nad przykładami, utrzymującymi ten frazeologizm w mocy, nie taki jest cel tego tekstu. Istotny tak naprawdę jest wyłącznie jeden, pozwalający płynnie przejść do głównego bohatera wywodu. Mianowicie na tzw. Zachodzie od ładnych kilku lat istnieje cała scena retro rock revival, masa ludzi, którzy ze smakiem i talentem de facto odgrzewają stare patenty, tworząc zarazem po prostu dobrą muzykę, w dodatku zdolną do wybicia się w szerszym kręgu odbiorców. Nie mówię o tym, by od razu szukać nadwiślańskiego Jacka White'a, bo to kaliber osoby jednej na milion, ale nurt retro w tym kraju zwyczajnie nie należy do wybitnie rozwiniętych - a wszelkie dotychczasowe wyjątki w głównym nurcie, nie ujmując niczego świetnej stronie muzycznej, miały prościej z wybiciem się ze względu na znane nazwiska (Ania Rusowicz, bracia Waglewscy jako Kim Nowak). Ta nisza wciąż zdaje się być niezaspokojoną w stu procentach.

niedziela, 6 lipca 2014

Throwback Time: Pink Floyd - A Momentary Lapse Of Reason

Well, that escalated quickly.

Informacja o powrocie wielkiej kamandy Pinka Flojda z materiałem, który 20 lat przeleżał w zapomnieniu, przypomnianym zapewne przy okazji sprawdzania kont bankowych Gilmoura (i tak ten album teoretycznie powinien zżerać na śniadanie większość nowszej muzyki, ale pomarudzić na tak mało szlachetne okoliczności wydania wręcz wypada) nie ma nawet jeszcze dnia, a już wywołała spodziewaną burzę, stając się najbardziej istotnym niusem ostatnich dni, tygodni, zapewne też i miesięcy. Materiałem do dyskusji, polemik - choć w dużej mierze opartych na jakże odkrywczym "ojej, wspaniale, czekam" - oraz ciekawych rozmów. Ziarenkiem zaciekawienia, zasianym w umyśle prawdopodobnie każdego możliwego odbiorcy muzyki, znakiem zapytania, który jeszcze przez jakiś czas pozostanie w mocy. Do października pozostają więc tylko domysły i bardzo oczywiste ruchy w postaci powrotu do dawnej twórczości Floydów, czego przykładem jest chociażby ten tekst.

środa, 2 lipca 2014

20 (+1) pozytywnych mgnień półrocza, odsłona pierwsza

Nastał ten moment, rok 2014 oficjalnie wszedł w okres, kiedy do jego zakończenia jest coraz bardziej z górki. Póki co jest to wręcz niezauważalne, lecz warto mimo wszystko odnotować moment przejścia przez granicę półrocza - i z tej okazji rzucić okiem bezpośrednio za siebie, próbując ocenić ostatnie 6 miesięcy pod kątem muzycznym. 

Nie będzie to jednak rzut oka wybitnie przekrojowy i kompletny - podsumowania półrocza z zasady raczej nie są stworzone do bycia poważnymi i rozbudowanymi, to rodzaje szkiców, służących później do wydania wstępnie pozytywnej oceny poziomu całego roku, ewentualnie intensywnego ulokowania nadziei na jego wzrost w drugiej połowie. Do czego zmierzam? 

poniedziałek, 30 czerwca 2014

The Dumplings - No Bad Days (recenzja)

Polacy nie gęsi, swoje hajpy mają. 

Kraj nad Wisłą po latach doczekał się wreszcie momentu, w którym na jego muzycznej mapie zaczynają się pojawiać własne internetowe sensacje - a na przedzie tego pochodu dumnie kroczą właśnie młodziki z The Dumplings, duet, który jeszcze przed własną maturą (a co Ty robisz ze swoim życiem?) zdążył w zeszłym roku pojawić się praktycznie znikąd, zyskać wielką rozpoznawalność bez poparcia jakiejkolwiek wytwórni, a teraz właśnie wydaje debiutancki album, stający się z miejsca jednym z ważniejszych rodzimych wydarzeń 2014. Czyli wstępne wrażenie piorunujące, lecz nie można na nim poprzestać - zostaje jeszcze kwestia najważniejsza. Muzyka.

No Bad Days w krótkiej charakterystyce jest wkładem zabrzańskich pierogów w coraz bardziej znaczący nurt nowej polskiej elektroniki, a zarazem krążkiem noszącym wszelkie cechy typowego wyczekiwanego przez słuchaczy debiutu i związanej z tym dominacji myślenia z cyklu "och, to teraz taka popularna sensacja, złego słowa nie powiem". Czyli nieco infantylnym i nieopierzonym, choć bardzo szczerym i bezpośrednim z podskórnie pulsującym talentem, a zarazem przyjętym zdecydowanie zbyt euforycznie i po prostu przechwalonym - acz trudnym do zdecydowanego skrytykowania. Zdaję sobie jednak sprawę, że takie postawienie sprawy jest co najmniej niejednoznaczne i może sprawiać wrażenie lekko sprzecznego wewnętrznie, więc najprostszym zdaje się rozwinięcie wszelkich plusów i minusów za pomocą dwóch prostych pytań.

sobota, 28 czerwca 2014

Tydzień w singlach #2 (21-28.06.2014r.)

W powietrzu czuć wyraźnie zbliżający się muzyczny sezon ogórkowy, lekką posuchę przed jesiennym wysypem albumów i promo singli - lecz zarazem pojawiają się widoki na odkrycie potencjalnych bohaterów lata, daleko więc od tragedii i zupełnej pustyni. A ujmując najprościej - tydzień być może nie zachwycił obfitością i poziomem, ale o kilku utworach warto wspomnieć, czyniąc podejście do drugiej części nieregularnego cyklu singlowego.

***


czwartek, 26 czerwca 2014

Throwback Time: Nine Inch Nails - Broken EP

Być może nie jest to informacja rewelacyjnie trafiona w czasie, ale wcale nie tak dawno temu do kraju nad Wisłą zawitała trasa koncertowa NIN. I trudnym jest wyzbycie się - być może mylnego - wrażenia, że Trent Reznor nieco się zmienił przez lata działalności. Oto wszakże on, "guru of sadness" dla rzeszy fanów, tworzący tylko w okresach depresji, prowokator i człowiek wręcz ostentacyjnie odcinający się od przemysłu muzycznego postępuje zgodnie z jego najbardziej oklepanymi regułami.

Uznając najpierw swój macierzysty zespół za obecnie niebyły, zawieszając działalność, mówiąc wprost o poświęceniu się How To Destroy Angels, nagle wyskakuje z absolutnie nieoczekiwaną płytą. Co więcej, potem wyrusza w długą trasę po świecie, promując Hesitation Marks - album, co by nie mówić, dosyć dobry, lecz z okolicznościami wydania rodem z działalności Scorpions, którzy kończą karierę od bodaj ponad 4 lat: wciąż bez zdecydowanego finiszu, za to z albumem z autocoverami na koncie. Dla jasności - nie chcę takim wstępem w żaden sposób naskakiwać na Trenta, wskazuję wyłącznie na zmiany. Reznor to wciąż twórca z charakterem, dostarczający dobrego materiału, nic nie wskazuje na to, by wrócił pod sprawdzony szyld "dla kasy". To porównanie wskazuje wyłącznie na to, że ze względu na wiek, zasługi dla muzyki industrialnej i delikatne stępienie pazura w nowszych dokonaniach okres buntu i brudu w jego wypadku możemy uznać za powoli zamykany.

W związku z tą konstatacją i koncertem wypada więc wrócić na chwilę do okresu, w którym agresji, przynajmniej muzycznej, zawierał w sobie najwięcej.

środa, 25 czerwca 2014

Lana Del Rey - Ultraviolence (recenzja)

Nie byłoby krzty przesady w stwierdzeniu, że opis roku 2012 w muzyce bez choćby wspomnienia o pojawieniu się Lany Del Rey to opis z góry skazany na odrzucenie ze względu na niepełność. Nie da się pominąć roli Lizzy Grant w tym światku w ostatnim czasie, tak jak nie da się nie zauważyć jej rewelacyjnych zdolności adaptacyjnych w takich ramach. Namaszczona wraz z pierwszymi singlami na księżniczkę około-Pitchforkowej alternatywy, wraz z debiutem płytowym udała się w rejony bardziej mainstreamowo popowe i - cokolwiek by nie mówić o jego poziomie, bo opinie bywają przeróżne - również doskonale się tam odnalazła.

Jednak od tamtego czasu minęły już dwa lata, w obecnej rzeczywistości muzycznej cała wieczność. Lana zdążyła przez ten czas już zdyskontować do cna sukces swojego pierwszego albumu, produkując wręcz taśmowo kolejne single, znudzić tym część odbiorców, znieść krytykę związaną z ich zawodem i sugerowanym wizerunkowym oszustwem i brakiem autentyzmu, a zarazem stać się instytucją i jednym z okrętów flagowych muzyki popowej drugiej dekady XXI wieku. Ten etap jednak już za nią, mamy rok 2014 i najwyższą porę na drugą albumową próbę, która powinna przynajmniej w teorii dać odpór części krytykantów. Mi dała. Dlaczego?

sobota, 21 czerwca 2014

Tydzień w singlach #1 (14-21.06.2014r.)

W czasach, w których singiel zdaje się uzyskiwać (trochę niesłusznie, choć to już temat na szerszą rozprawkę) pozycję o większym znaczeniu dla ogółu od dobrego albumu, zdecydowanie warto czasem przyjrzeć się nowościom z tej muzycznej sfery. Ta notka ma za zadanie rozpocząć z zasady nieregularny - trudno deklarować się w szerszym spektrum czasowym, bywają wszakże tygodnie mniej obfite w tym względzie - cykl przyglądania się nowinkom na tym rynku.

Dwa zdania wstępu i wyjaśnienia zaliczone, do rzeczy.

***

 

Alt-J - Hunger of the Pine

Utwór, który w ciemno wręcz można nazwać wydarzeniem tygodnia, rzeczą, której warto poświęcić trochę czasu i miejsca. Oto "Delta", sensacja sprzed dwóch lat wraca do gry, z singlem promującym nowy album. Choć czy można mówić o promowaniu, skoro i tak raczej nie zaistnieją w szerszym, komercyjnym kręgu odbiorców? A na pewno nie z tym utworem, co jest ich największym zwycięstwem w tym względzie. Nie ma naginania się do nowych reguł i zmian stylistycznych (co najwyżej poszerzenie formuły, dodanie do muzyki większej ilości przestrzeni trochę a'la Radiohead), jest skrupulatne tworzenie własnej marki i charakteru. Hunger to święto raczej dla osób, które już wcześniej znały Alt-J, tych, którym ich granie odpowiada i jest dobrze znane. A zarazem święto po prostu dobrej muzyki, bo przedsmak nowego albumu jest po prostu świetny. Nie zapewniający może wielkiego porywu pierwszym odsłuchem, ale ujmujący z każdym kolejnym coraz bardziej, delikatnie wrzynający się w serce świetnie kreowanym klimatem. Spokojnie wkręcająca pulsacja, bardzo charakterystyczny wokal (Alt-J to prawdopodobnie jeden z nielicznych nowych zespołów, rozpoznawalnych już po samym froncie), bezlitośnie rytmiczna perkusja, świetne wykorzystanie sampla z Miley Cyrus, pięknie rozwijające się 5 minut inteligentnej i przemyślanej muzyki, która zarazem nie jest zupełnie matematyczna i wyzuta z uczuć, mając w sobie bardzo dużo ludzkiego pierwiastka.

środa, 18 czerwca 2014

Kasabian - 48:13 (recenzja)

W początkach września minie dokładnie 10 lat od płytowego debiutu Kasabian. Dekada to jeszcze nie wieczność, ale już całkiem ładny kawał czasu, zwłaszcza zważywszy na fakt, że samo powstanie zespołu to jeszcze dodatkowe 5 lat wstecz i podróż do Leicester w 1999 roku. Przez ten okres w muzyce wiele zdążyło się zmienić, wyjątkiem pozostała jednak standardowa brytyjska chęć posiadania kapeli-narodowego pupilka. 

Przełom wieków to delikatne obsunięcie się z tego właśnie statusu nieodżałowanego Oasis, którego granie z czasem nieco straciło na świeżości, a - mimo niewątpliwego geniuszu braci Gallagher - sam zespół okazał się mieć stosunkowo nikłe umiejętności wymyślania się na nowo. Protoplastom britpopu w XXI stuleciu pozostały pojedyncze, piękne strzały (Stop Crying Your Heart Out, I'm Outta Time), a publika coraz bardziej odczuwać zaczęła potrzebę szukania pełnowymiarowego następcy. Kasabian stał się naturalnym wyborem w zapełnieniu tej luki.


wtorek, 17 czerwca 2014

Linkin Park - The Hunting Party (recenzja)

Niewiele jest rzeczy bardziej kuszących niż rozpoczęcie tego tekstu kąśliwym pytaniem w stylu "Kogo w ogóle interesuje nowy album Linkin Park w 2014 roku?". Po dłuższej chwili zastanowienia jednak bardziej na miejscu byłoby zrezygnowanie z takiego wstępu. Omawiana płyta wszakże - choć nie da się ukryć, że nieco gorzej niż w złotych latach zespołu - nie radzi sobie jakoś źle na listach sprzedaży, a dodatkowo pytanie zalatywałoby nieco hipokryzją. W końcu mnie samego zainteresowała na tyle, że aż poświęcam jej notkę. To prowadzi jednak do innego znaku zapytania. Mianowicie dlaczego?

Wspomnienia. To słowo klucz w wypadku Linkin Park. Nieliczni w moim wieku nie przechodzili etapu fascynacji tym zespołem (jak i całym numetalowym nurtem, którego Linkini byli przywódcami) w latach podstawówki/gimnazjum, kiedy to szczerze można było ich nazwać najpopularniejszą kapelą w kraju. Na nieszczęście dla LP jednak nieliczni również z tego nie wyrośli. Jakoś w okresie między Minutes to Midnight a Thousand Suns większość młodych fanów jeśli nie poszła w swoją stronę, to przynajmniej znalazła sobie nowych idoli, dotychczasowych spychając nieco w cień. Fala popularności w dużej mierze odeszła, ale Mike Shinoda i spółka zostali, desperacko poszukując nowego pomysłu na siebie. Efektem były, niestety, dwa słabiutkie albumy z 2010 i 2012, na których flirty ze średnio wysmakowanym popem i elektroniką ostatecznie obnażyły charakter muzyki Linkin Park jako bardziej produktu niż autentycznej sztuki. Produkt ten w dodatku znacząco stracił na jakości, zniknęły ostatnie ślady charakteru, dzięki któremu w początkach wieku LP jeszcze mogli się podobać. Fiasko nowego kierunku, utrata wiarygodności i delikatne obniżenie rangi zespołu na świecie w połączeniu z coraz częstszymi negatywnymi opiniami dawnych fanów doprowadziły zespół w tym roku do deklarowanego powrotu do korzeni i dawnego etosu. Do muzyki, która dała im pozycję w świecie muzycznym. I - bądźmy szczerzy - pierwszy singiel w starym stylu, Guilty All The Same, okazał się być najlepszą piosenką Linkinów od lat.


poniedziałek, 16 czerwca 2014

Jack White - Lazaretto (recenzja)

Jeśli pokusić się o wskazanie największego zwycięzcy wśród artystów związanych z nurtem "nowej rockowej rewolucji" w początkach wieku, odpowiedź mogłaby być wyłącznie jedna. Jack White. Człowiek, który na tej fali wypłynął - absolutnie zasłużenie - na głębokie wody najważniejszych muzycznych oceanów, tworząc ze swego nazwiska swoistą markę. W stylistyce, w której wielu sili się na prostą odtwórczość dawnych klimatów, odnalazł jeszcze zasoby świeżości, dzięki czemu w połączeniu z oczywistym talentem własnym stał się twórcą albumów dziś już klasycznych.

Były frontman The White Stripes to jednak nie tylko prawdopodobnie najbardziej utalentowany muzyk rockowy naszych czasów. To również artystyczny pracoholik, którego ilość projektów pobocznych na przestrzeni lat rozrosła się w tempie wręcz geometrycznym. Spoiwem, które łączy mimo wszystko każdy z jego zespołów, jest osadzenie muzyki na wyraźnie gitarowych korzeniach - zarówno garażowych, jak w TWS, klasycznie "amerykańskich" rodem z The Raconteurs, czy też psychodelicznych w The Dead Weather. Mimo dodawania różnych odcieni do granego rokędrola, wciąż pozostaje twórcą, obracającym się w jednej stylistyce. Nie inaczej jest w wypadku solowej kariery White'a, co staje się przyczynkiem i podstawą dla wszystkich zalet i wpadek jego drugiej próby na własną rękę.


sobota, 7 czerwca 2014

"Ja przyszedłem się kochać", czyli Świetliki, Białystok 5.06.2014r.

Ten dzień, ten wieczór od samego początku był specyficzny. Nagła zmiana pogody w kontekście kliku ostatnich, deszczowych dni od początku podszyta była specyficzną fałszywością i niepokojem, co w pełnej krasie objawiło się wieczornym oberwaniem chmury. Wielu szukało w tym momencie schronienia przed ścianą wody, ale tylko nieliczni mogli je znaleźć w białostockiej Famie, za okazaniem biletu na koncert Świetlików. W tym gronie znalazł się również niżej podpisany.

Wpływ aury szybko okazał się być czynnikiem determinującym zapełnianie się elegancko przyciemnionej sali, na której miejsc siedzących brakować zaczęło na długo przed rozpoczęciem koncertu. Publika, złożona w połowie z posiadaczy legitymacji szkolnej/studenckiej, a w połowie z posiadaczy brzuszka i życiowego doświadczenia, w pewnym momencie zaczęła w pewnej części dość desperacko poszukiwać wolnych krzeseł. Dla wielu osób pozostawionych na lodzie nie stanowiło jednak problemu przestanie tych dwóch godzin z lekkim hakiem na nogach, choćby przy barze - sprawdzałem osobiście, choć akurat pod sceną. Tym niemniej osiągalne bez większego wysiłku.

20:30 z lekkim hakiem okazała się być, zgodnie z planem, godziną rozpoczęcia. Najpierw niespodziewane wejście Mistrza Świetlickiego z butelką wody (jak się później okazało, bardzo istotnym elementem koncertu) spośród tłumu przy wejściu głównym, później powrót i ponowne wejście z całym, stosunkowo rozbudowanym zespołem (obok samego mistrza ceremonii największą uwagę zwracającym postacią młodziutkiej Zuzanny Iwańskiej, dzierżącej altówkę). Szybkie rozstawienie się było jedynie przejściem do początku występu, tożsamego z początkiem zeszłorocznego albumu i utworem tytułowym z tegoż. Sromota i następująca po niej seria zgodna z płytową tracklistą w szerszym kontekście okazała się być jedynie porządną rozgrzewką, pozwalającą jednak zaobserwować kilka rysów konstytutywnych koncertu.

niedziela, 1 czerwca 2014

Throwback Time: The Cure - 4:13 Dream

Jako się rzekło, rok 2014 nie należy do specjalnie rozpieszczających słuchacza. Po znakomitym ubiegłym stanowi lekkie obsunięcie w poziomie - ilość wydawanych dobrych albumów znacząco spadła, a rzeczy naprawdę ekscytujących pojawia się jak na lekarstwo.

Nadzieję niesie jednak tradycyjny jesienny wysyp wydawnictw, spośród którego jednym z najbardziej wyczekiwanych jest z pewnością nowy twór - nomen omen - Lekarstwa. Zapowiedziany w lutym kolejny album The Cure opierać ma się jednak na materiale z sesji do poprzedniego, w związku z czym zdecydowanie warto się przyjrzeć poprzedniej próbie Smitha i spółki, starając się wyczuć ewentualne punkty wspólne i tym samym delikatnie skonkretyzować oczekiwania.

niedziela, 25 maja 2014

The Black Keys - Turn Blue (recenzja)

Garażowe zespoły-duety nie pojawiły się na scenie wczoraj, schemat ten przerabiany był już wielokrotnie w historii muzyki. Zdawał się również delikatnie usuwać się w cień, lecz udaną rewitalizację przyniosły tego typu grupom moda na garage rock revival oraz spektakularna kariera The White Stripes na przełomie stuleci. Odnalezienie się w dzisiejszych czasach brudnego rokędrola, granego najprostszymi środkami, otworzyło drogę do sukcesu kolejnym wykonawcom - The Hives, The Strokes, Jet... losy kolejnych naśladowców, mimo świetnych przebłysków, nieuchronnie zmierzały jednak ku powolnemu zapomnieniu.

Wyjątkiem od tej reguły zdawał się być działający od lat po cichu amerykański duet The Black Keys, który wraz z powolnym wygasaniem kariery i odejściem White Stripes otrzymał nieformalne miano ich następców. Utrzymywany przez dekadę bardzo dobry poziom nagrywanych płyt i osadzenie w muzycznym światku okazały się jednak nie być wystarczającą podstawą do tak daleko sięgających porównań. Przebicie się do szerszej świadomości w latach 2010-11 wraz z albumami Brothers i El Camino (swoją drogą świetnymi) stało się dla Dana Auerbacha i Patricka Carneya początkiem nowego etapu kariery, który dobitnie ukazał, że obydwu panom brakuje jednak wiele do geniuszu Jacka White'a. Główny dowód w sprawie? Wydana niemal dwa tygodnie temu płyta Turn Blue.



sobota, 24 maja 2014

Artur Rojek - Składam się z ciągłych powtórzeń (recenzja)

Czegokolwiek by nie sądzić o obecnej kondycji Listy Przebojów Trójki, dobry wynik na niej wciąż jest dla artysty - przynajmniej na polskim poletku - kwestią wielkiego prestiżu i powodem do chwały. W celu wywindowania utworu w notowaniach skrzykują się całe fankluby, powstają wydarzenia na fejsbukach, wykonawcy szczycą się często samą obecnością w zestawie do głosowania.

Dążenie do jak najlepszych osiągów na najbardziej zasłużonej liście w kraju bywa różnie definiowane, mniej lub bardziej udane, lecz historię Trójkowej listy piszą tak naprawdę nieliczni. Ci, którym udaje się wyjść poza wąski krąg poza własnych fanów, postaci o znacznie szerszym znaczeniu na skalę ogólnopolską. Wczoraj do grona tych najbardziej zasłużonych dla LP3 oficjalnie dostał się Artur Rojek solo, stając się pierwszym w jej dziejach dwukrotnym debiutantem na samym szczycie, zaliczając przy tym rzadko spotykany dublet (dwa pierwsze miejsca). Warto w związku z tym przyjrzeć się temu fenomenowi, płycie, którą już teraz można nazwać jednym z najważniejszych polskich wydawnictw średniawego 2014 roku. Jaki jest Rojek, działając po raz pierwszy na własną rękę?

poniedziałek, 19 maja 2014

Coldplay - Ghost Stories (recenzja)

Historia muzyki pisana jest nie tylko wzlotami poszczególnych zespołów, pięknymi płytami zostającymi na długo w sercu. To żywa materia, pełna cienkich i delikatnie naszkicowanych granic, które nie zawsze warte są ich przekraczania. Granica między eksperymentem i wzbogaceniem brzmienia a chaosem, między prostotą a prostactwem, między delikatnym ukłonem w stronę szerszej publiczności a zatraceniem w komercji - to tylko niektóre z pułapek, czyhających na grupy o większym znaczeniu w tym światku. Brak ich wyczucia może prowadzić do zagubienia i problemów, które w ostatnich latach stały się domeną między innymi Coldplay.

Zespół, który pojawił się na początku stulecia właściwie znikąd, by krzesać piękne i smutne melodie prostymi środkami (Trouble, Don't Panic, The Scientist - wszystko to jedne z najśliczniejszych piosenek tego wieku, kto uważa inaczej, ten nie ma serca) niemal z miejsca stał się jednym z najważniejszych brytyjskich debiutantów naszych czasów. Stylistyka ta obowiązywała panów do trzeciej płyty włącznie, podczas gdy na czwartej - poniekąd słusznie - doszli do wniosku, że trwanie w smętności to prosta droga do ślepego zaułka, świeżość smutku i zamulenia nie może trwać długo. Porwali się więc na poszerzenie brzmienia i skierowanie w kierunku delikatnego upopowienia. Wydana w 2008 Viva La Vida (niezależnie od opinii na temat jej poziomu muzycznego) stanowiła przez to stosunkowo logiczne rozwinięcie tej formuły, utrzymane w ryzach przyzwoitości i potwierdzające gwiazdorski status Chrisa Martina i spółki. Krach przyszedł dopiero potem.

czwartek, 15 maja 2014

Throwback Time: Swans - White Light from the Mouth of Infinity

Michael Gira jest muzycznym geniuszem. 

Być może stwierdzenie tego faktu nie należy do grona najzgrabniejszych wstępów w dziejach, lecz czasem pewne kwestie należy postawić jasno, a krótka rozprawka na temat powinna posiadać coś na kształt tezy początkowej. Tak więc Gira to geniusz, który jak każdy z tego skromnego grona charakteryzuje się obfitymi strumieniami kreatywności. Kwestią osobną jest jednak wykorzystanie takiego strumienia. Wspomniany geniusz ostatnimi czasy przekuwa je w tworzenie imponujących pomysłowością i rozmiarami muzycznych placów budowy, poszukiwanie odpowiedniego brzmienia i podejścia. Efekt jest, jak to z mistrzami bywa, znakomity - jednak by w pełni docenić kunszt postaci, warto przyjrzeć się momentom, w których wspomniany strumień modyfikowany był przez niego jeszcze bardziej. Chwilom, gdy iskrę bożą podporządkowywał z góry założonej wizji, nie musząc jej odkrywać w drodze nieskończonych prac badawczych i ponad półgodzinnych, eksperymentalnych utworów. Jedną z najjaśniejszych takich chwil w wypadku tego konkretnego geniusza był rok 1991.

wtorek, 29 kwietnia 2014

Damon Albarn - Everyday Robots (recenzja)

Trudno jest o bardziej niewdzięczne zadanie niż zajęcie się albumem artysty, do którego od dawna odczuwa się niekłamaną sympatię. Wyżej na drabinie rzeczy skomplikowanych stoi między innymi rozpoczęcie od takiej notki swojego flirtu z blogiem. Podejście "byle nie przechwalić, myślałbyś inaczej, gdyby nagrał to ktokolwiek inny" walczy na noże z zaszczepioną w sercu chęcią słodzenia wykonawcy. "Przecież to jest takie ładne, no patrz, jak dobrze Ci się tego słucha, znowu dał radę, co nie?" 


W dodatku Albarn, o którym w tym wypadku mowa, zdaje się z premedytacją utrudniać rozwiązanie tego konfliktu. Wraca bowiem z dalekiej podróży, po afrykańsko-operowych eksperymentach znów nagrywa zdawałoby się zwyczajne piosenki - lecz nadal są one naznaczone piętnem, które czyni je słabo przystępnymi dla odbiorcy. Piętnem wprost deklarowanego osobistego zaangażowania i ascetyzmu, w muzyce często sprowadzających się do schematu "dojrzały, doświadczony artysta nagrywa smętną płytę jako dowód swojego wielkiego obycia i wyrobienia". Wyciszony, kontemplacyjny niemal klimat, skromne tło złożone z niewielkiej ilości oszczędnie używanych instrumentów, ledwie zarysowana melodia, całkowita dominacja wokalisty i jego opowieści nad warstwą muzyczną. Everyday Robots w niektórych momentach brzmi jak definicja tego typu projektów, co nie ułatwia początkowego odbioru i znacząco wspiera chęć mocnej krytyki. Lecz określić ten album w taki sposób, to jak powiedzieć wyłącznie pół prawdy. Damon nosi na piersiach medal, który ma również drugą stronę.