***
Amerykański rock-funkowy samouk wraca z perspektywą osiągnięcia za trzy miesiące dumnej albumowej dziesiątki. Strut ukaże się na rynku już w końcu września, lecz do tego czasu podstawową częścią celebracji tej - nie ma co ukrywać, ładnej i świadczącej o wieloletniej aktywności scenicznej - liczby stanie się zapewne pierwszy upubliczniony utwór, sprawiający wrażenie napisanego jakby specjalnie na taką okazję.
The Chamber to bowiem Kravitz najbardziej przebojowy i świeży od wielu lat, kawałek niczym spłodzony przez szlachetną familię radiowych hitów w dobrym smaku ejtisów. Łączący wszelkie podstawowe wymogi gatunku od chwytliwego, rytmicznego refrenu ze zgrabnym tekstem o utraconym uczuciu, przez bujający bas i prosto, acz nie prostacko zacinającą gitarkę, na dynamice i przestrzeni całości kończąc. Będący wyzwaniem dla wszystkich stacji radiowych, wpadający momentalnie w ucho, predestynowany do miana hitu lata i mający zostać jasnym punktem, obrobionym przez plejlisty do znudzenia. I tak ma być, poza jednym szczegółem. Znudzenie wcale nie musi wystąpić, i to jest największy możliwy komplement dla Lenny'ego. Synonim wyrażenia "jest dobrze".
7,5/10.
***
Mela Koteluk - Fastrygi
Przyznam szczerze, że prawdopodobnie przegapiłem moment, w którym debiutująca ledwie dwa lata temu Mela stała się jednym z tych najważniejszych kobiecych głosów w kraju (gdyby debiut w czołówce Listy Trójki cokolwiek dziś znaczył, mógłbym go w tym kontekście przywołać), kalibrem porównywalnych do Brodki i Nosowskiej, lecz z perspektywy czasu takie przeoczenie nie boli. Koteluk to przecież po prostu dobra wokalistka z masą osobistego uroku, w dodatku dobrze go rozwijająca - Fastrygi to prawdopodobnie najdojrzalszy jej singiel, mający za zadanie zyskiwać z czasem. Nie ma tu miejsca na prostą przebojowość rodem z Wielkie nieba, które miały - i owszem - cholernie chwytliwy motyw przewodni, lecz zarazem szybko nudzący prostotą. Znaleźć można za to dobrze poprowadzone, bardzo płynne zwrotki, zdecydowanie lepsze od refrenu, będącego niestety zarazem lekkim rozczarowaniem i miejscem ulatywania na boki skrzętnie budowanego (także dobrze wkomponowanym w tło różnorodnym instrumentarium) napięcia. Nie pozwala to na uzyskanie wybitnie wysokich not za styl, lecz sam utwór doskonale spełnia przynajmniej jedno z postawionych przed nim zadań. Jest bardzo inteligentnie zrobionym kawałkiem popu i nawet jeśli brakuje mu czegoś w punkcie kulminacyjnym, intryguje, po raz kolejny zwracając uwagę na osobę Meli Koteluk i nadchodzący album. A w dodatku... cóż, nawet ten mało udany refren brzmi za kolejnymi odsłuchami coraz lepiej, może nie warto go spisywać z miejsca na straty?
Choć póki co 6/10.
***
Metallica - Lords of Summer (First Pass Version)
Od live'a, przez demówki i First Pass Version, do zapewne jeszcze kilku podejść przed wersją finalną, czyli jak sprzedawać tysiąckrotnie to samo. Niby nic w tym dziwnego, Metallica to jedna z najsilniejszych nazw na światowym rynku muzycznym, lecz w kontekście wciąż rozmytych wypowiedzi o nowym albumie usilne odgrzewanie jednego utworu sprawia mało pozytywne wrażenie - zwłaszcza, że i sama kompozycja do najlepszych nie należy. Oczekiwanie od weteranów nowatorstwa i świeżości to może zbyt wysokie wymagania, lecz wieloletnie doświadczenie powinno zobowiązywać do czegoś więcej niż klepania identycznego, dobrze znanego od lat motywu i rozciągania go do ponad ośmiu minut. To kawałek idealnie wypośrodkowany między złym a dobrym, czyli de facto nijaki i wywołujący ziewanie, rzecz warta wspomnienia wyłącznie w kontekście "Metallica wydaje coś nowego". Być może skrócenie o mniej więcej połowę zrobiłoby mu dobrze i podwyższyło ocenę, ale to zapewne w okolicach Tenth Pass Version. Oby, bo na razie słucha się tego nieźle przez jakiś czas, po czym z każdą sekundą ponowne włączenie staje się mało zachęcającą wizją, którą ludzki umysł współdzieli z konstatacją "ten utwór aż wyje o jakieś urozmaicenie". I szkoda, że to jeden z niewielu sygnałów obecności jakiegokolwiek życia w tych 8 min z hakiem.
W przełożeniu na liczby 5/10 bez haka.
***
Korn - Hater
Jeśli to stanowi jakąś nobilitację dla panów z Metalliki (nie mnie to osądzać), to jednak okazali się w tym tygodniu mimo wszystko lepsi od Korna, zespołu, który oficjalnie parę lat temu zatracił jakąkolwiek tożsamość. W ostatnim czasie grali już chyba wszystko: powrót do korzeni, pokraczne eksperymenty z dubstepem i buńczuczno-komiczne zapowiedzi o tworzeniu nowego gatunku, popowienie w ramach Never Never (nomen omen jednego z tych dobrych utworów na ich koncie), a dziś koło się zamyka i znów mamy Korn w swoim najbardziej znanym anturażu, tym razem świadczącym jednak o zmęczeniu i zagubieniu muzyków. Utwór promujący reedycję zeszłorocznego The Paradigm Shift desperacko próbuje zainteresować sobą odbiorcę, używając nieumiejętnie zgranej już talii kart - co zrozumiałe, nie wychodzi mu to ani przez moment. Lekkie elektroniczne podbicie nie pomaga, nie odwraca uwagi od głównego problemu repetytywności i nudy, znajdującej swoje apogeum w absolutnie beznadziejnym refrenie. Rzecz jest co prawda znośna, lecz to w zasadzie jedyny komplement, jaki można w stosunku do niej wysunąć. Choć być może jeszcze fakt, że w ciągu tych niemal 4 minut na tyle nic się nie dzieje, że aż trudno się do jakiegoś konkretnego momentu przyczepić. Brawo.
3/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz