piątek, 29 sierpnia 2014

Interpol - El Pintor (recenzja)

Najwyższy czas oficjalnie kończyć stan letniej hibernacji.

Sierpniowa posucha, wypełniana odświeżaniem sobie zasłużonych klasyków, sprawdzaniem zapowiedzi związanych z płytowym wysypem na jesieni i delikatnym brakiem weny oraz chęci właśnie w szybkim tempie zmierza ku końcowi. Miesiąc, o którym mowa, ma już na swoim koncie jedynie 4 dni do przeminięcia - to w poniedziałek nadejdzie standardowo jeden z najważniejszych dni w kalendarzu dla większości społeczeństwa: rozpocznie się utożsamiany z nieformalnym końcem lata wrzesień, a zarazem rok szkolny i wspomniany element stały nowej pory roku, czyli seria ważnych premier albumowych. Nareszcie.

Obecność jakiegokolwiek - nawet tak krótkiego - dystansu do tego dnia nie oznacza jednak, że nie można już na chwilę obecną zaobserwować pierwszych sygnałów nadejścia wspomnianego okresu. Można, jak najbardziej. W obecnych czasach wszakże dość spotykaną praktyką są internetowe przedpremiery w różnych formach - z czego, umieszczając w sieci nowy materiał do odsłuchu, skorzystali parę dni temu ojcowie chrzestni post-punk revival z początku wieku, a zarazem główni bohaterowie tego tekstu.


Jak wyglądałaby współczesna scena rockowa bez pojawienia się na niej ekipy Paula Banksa? Takie pytania zawsze wiążą się ze zbyt dużą obecnością pierwiastka gdybania, lecz z dużym prawdopodobieństwem byłaby co najmniej uboższa pod względem oddziaływania jednego z kluczowych dla XXI wieku nurtów w muzyce gitarowej. Editors czy White Lies nie wzięły się znikąd. To Interpol już ponad dekadę temu dał przy wsparciu Pitchforka pierwszy sygnał świadczący o rodzeniu się sceny młodych kapel, czerpiących swoje inspiracje z chłodnego brzmienia post-punku, ze szczególnym wskazaniem na protoplastów gatunku w postaci nieodżałowanego Joy Division. Oczywiście nie ma mowy o porównaniu w skali 1:1, propozycje muzyczne tego revivalu zawsze ciążyły w kierunku szeroko pojętej gitarowej alternatywy, lecz wielokrotnie podejmowały zarazem dialog z zasłużonymi poprzednikami, przenosząc ich estetykę w realia współczesne. W ten sposób można na dobrą sprawę opisać całościowy obraz debiutu Interpolu sprzed 12 lat. Turn On The Bright Lights to fundament dla całej sceny, do dziś potrafiący porwać wszelkimi przymiotami rewelacyjnego albumu, od brzmienia i wewnętrznej spójności, przez charyzmę zespołu, na po prostu świetnych piosenkach kończąc.

Wspomniany kamień węgielny zrobił miejsce dla całej rzeszy nowych zespołów obracających się w tej estetyce, jednak budowana na nim przyszłość nie okazała się do końca łaskawa dla samego Interpolu. Z czasem stali się bowiem jednym z synonimów kapeli, która nie potrafi przeskoczyć poziomu pierwszego albumu - mimo utrzymywania się dość pokaźnej grupy fanów wartość muzyczna grupy systematycznie spadała, początkowo delikatnie na wciąż świetnym Antics sprzed dekady, aż wreszcie drastycznie w 2010, wraz z czwartym krążkiem. Self-titled nie tylko generalnie rozczarował odbiorców, lecz zdawał się również spowodować problemy wewnętrzne w zespole - po zakończeniu prac nad płytą zespół opuścił długoletni basista, Carlos Dengler. Powrót Interpolu po czterech latach w nowej konfiguracji personalnej, z Paulem Banksem jako pełniącym obowiązki dzierżącego bas jawi się tym samym jako istotny nie tylko dla sympatyków, ale i dla samego bandu - mają udowodnić samym sobie, że są zdolni funkcjonować w okrojonym składzie, a zarazem odbudować nieco nadwyrężone zaufanie. El Pintor to krążek, na którym ciąży wielka presja, o której może nikt nie powie wprost, by nie zapeszyć, lecz ciśnienie zdaje się być wyczuwalne niemal z każdej strony. Pytaniem kluczowym dla niego staje się tym samym: dźwignęli? Udany pierwszy singiel, All The Rage Back Home, nie świadczy wszakże o poziomie całości - ba, dokłada dodatkowy ciężar na album, zawód po porządnym utworze promującym byłby silniejszy niż dotychczas.

Szczęściem nowojorczyków i słuchacza zarazem jest jednak to, że oficjalnie można już stwierdzić: tak, udało się. Tonując hurraoptymizm - nie jest to materiał na miarę pierwszych albumów, lecz piąta próba Interpolu wygrywa na wystarczającej ilości pól, by dać ulgę i wytchnienie zespołowi oraz sporo dobrego grania odbiorcy. El Pintorem ostatecznie zdejmują z siebie powtarzaną jak mantrę przez sporą część krytyki etykietkę "co płyta to gorsi", wyciskając trochę więcej niż ostatnio ze swojego nieco już zbyt znanego brzmienia, co może zarazem obrócić się przeciw nim na następnym albumie - lecz może po kolei.


Rzucając na otwarcie wspomniany już pierwszy singiel, Paul Banks zdaje się usilnie kupować czas i odwlekać do granic możliwości moment, w którym usłyszy "sprawdzam". Wystarczająco dużo wody upłynęło już we wszystkich rzekach świata od momentu upublicznienia go, znamy na pamięć, wiemy że jest dobry, a z pogłosów wyłoni się chwytliwie zacinająca gitarka z motorycznym basem i melodyjnym refrenem, wspomaganym chóralnymi zaśpiewami w tle. Odbiorca zaczyna zniecierpliwiony czekać na coś nowego, by wreszcie dostać drugi na trackliście My Desire - i uspokoić się ostatecznie, dając nowemu albumowi Interpolu czystą kartę, na którą zasługuje. To typowy przedstawiciel piątej płyty nowojorczyków, utwór dobry, oparty na miło hałasującej, mechanicznej gitarze (w tym wypadku, podobnie jak w Same Town, New Story, powtarzalnych, pojedynczych dźwiękach tejże) wypełniającej tło oraz przestrzennie poprowadzonym refrenem o delikatnych znamionach chwytliwości. Poza jednym, może dwoma (z czego jednym z nich jest delikatniejszy wokal Banksa w My Blue Supreme) wyjątkami trudno jest na dobrą sprawę wyłowić z całego albumu jakieś elementy znacząco odbiegające od tego schematu, co działa na jego korzyść i niekorzyść zarazem. 

Całość staje się dzięki temu spójna i przyjemna w obcowaniu, w końcu to 10 porządnych kawałków - jednak obserwując wszystko z perspektywy drugiej strony medalu, nie są to utwory na tyle silne jako jednostki, by uniknąć lekkiej monotonii. Zespołowy songwriting od czasu dwóch pierwszych płyt uległ lekkiemu pogorszeniu, żaden z tych utworów nie ma siły, znanej choćby chociażby C'mere. Być może uzyska ją po długim obcowaniu z całością (po kilku solidnych odsłuchach prognostyk jest dobry), lecz nic nie chwyta z miejsca. To album dobry jako całość, zadowoli sympatyków, ale brakuje mu wyraźniej nakreślonych punktów kulminacyjnych, co świadczyć może o lekkim wyczerpywaniu się formuły - to już piąta płyta oparta na post-punkowych inspiracjach, które nie są źródłem nieskończonym. Być może to jedne z ostatnich soków, jakie da się wycisnąć z tego brzmienia, co potwierdza w zasadzie jedyne wyraźniejsze odstępstwo od niego. Ancient Ways to nowe jak na Interpol podejście do tematu hałasu i wyraźny ukłon w stronę wręcz shoegaze'owego myślenia o muzyce, bez utraty zespołowego DNA zarazem. To pod każdym możliwym względem najmocniejszy utwór zespołu od lat, nakreślając kierunek logicznego rozwoju na przyszłość, który w perspektywie coraz wyraźniej rysującego się ślepego zaułka dotychczasowych inspiracji wydaje się być jedyną możliwością zachowania twarzy na kolejnych albumach. Wierzę, że nowojorczycy to skład na tyle inteligentny, by zdać sobie z tego sprawę i przemyśleć nieco kwestię szóstej płyty - zwłaszcza, że na sile Ways zyskuje też następująca tuż po nim końcówka płyty ze świetną, rytmicznie monotonną perkusją Tidal Wave i spokojniejszym charakterem Twice as Hard.

Ocena całości pozostaje dosyć problematyczna i na chwilę obecną wciąż nie wyklarowana do końca. To wszakże dobra płyta, jakiej oczekiwać można było od Interpolu w tym lekko kłopotliwym momencie kariery, wyjaśniająca co najmniej kilka problemów, narosłych wokół zespołu - nie można jednak zarazem pominąć jej wyraźnych mankamentów, ze wskazaniem na kreowanie kolejnego, być może jeszcze ważniejszego znaku zapytania na przyszłość. Z odsłuchu na odsłuch waha i buja się pomiędzy mocno krzywdzącą "szóstką" a przystosowaną do nieco bardziej porywających płyt "siódemką". Niech pozostanie więc pomiędzy tymi dwiema wartościami, do ewentualnego skorygowania przy okazji podsumowania roku. Solidny album, łapiący falę wznoszącą, fanom się spodoba, a ja ich lubię i dobrze mi się tego słucha. Pytanie tylko, czy nie wyląduje ostatecznie w sferze "for fans only".

6,5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz