niedziela, 17 sierpnia 2014

Tydzień w singlach #5 (9-16.08.2014r.)

Z chęcią rozpocząłbym dziś jakimś zgrabnym wstępem o uciekającym czasie i okołostudenckich zmianach - a ujmując krócej, mało stabilnych warunkach, które uniemożliwiały w pierwszej połowie sierpnia należyte dbanie o ten zakątek sieci, jednak z dwóch względów nie dojdzie to do skutku. 

Przede wszystkim brakuje mi jakiegoś w miarę interesującego konceptu na poprowadzenie takiego opisu, a w dalszej kolejności za bardzo czuć od tego usilnym usprawiedliwianiem się. Nie ma więc co rozpatrywać mało chwalebnej przeszłości, a najlepszym rozwiązaniem będzie przejście z miejsca do meritum. Single. Materia, która z dnia na dzień - na wzór powietrza - coraz bardziej pachnie nadchodzącą jesienią i albumowym wysypem, nie tracąca jednak dwoistej natury. Nadejście nowego nie wyklucza bowiem pewnej stabilizacji, w tym wypadku rozumianej przez pojawianie się kolejnych utworów promujących dawno już wydane płyty. Ten tydzień przyniósł jeden taki przypadek z kategorii chlubnych, który pozwala płynnie rozpocząć część główną.

***


Arcade Fire - You Already Know

Długościowe rozdęcie ostatniego albumu Arcade Fire w teorii pozwala na równie rozciągnięty okres promocji i wykrajanie coraz to kolejnych singli. Problem może pojawić się jedynie z owocami takiego zabiegu, jako że Reflektor wciąż jawi się odbiorcy jako zdecydowanie najsłabszy krążek Kanadyjczyków, na którym ilość zdecydowanie nie przechodzi w jakość. Jaki sens jest reprezentować średnią płytę równie średnim materiałem? Przecież niemal wszystko, co nadaje się do logicznego promowania, zostało już stamtąd wybrane.

Słowem-kluczem okazuje się tu jednak "niemal". Zespół wybronił się i wciąż pozostawił tego typu rozważania w sferze gdybań i domysłów, czwarty singiel jest bowiem chyba najlepszym wyborem z wciąż jeszcze pozostałych możliwości. You Already Know, od paru dni opatrzony dodatkowo specyficznym (mam problem z określeniem go "dobrym") klipem z interesującym wykorzystaniem malarstwa doskonale wpasowuje się w szlak nieoczywistej przebojowości, wytyczany przez swoich poprzedników - prościutka i lekka piosenka na wielokrotnie wykorzystywanych akordach zyskuje na świeżości dzięki ultrahiciarskiemu syntentycznemu motywowi przewodniemu i psychodelicznych wyskokach w drugiej połowie utworu. Przyjemne, niezobowiązujące, proste, ale nie ocierające się o banał. Co prawda uzasadnione staje się pytanie "co dalej" (najlepszym wyborem na piątego byłoby chyba Joan Of Arc, lecz to już po prostu szczebelek niżej), na które najbardziej fortunną odpowiedzią zdaje się być "zakończyć promocję na Already", ale póki co mamy strzał w dziesiątkę z doborem i ósemkę z oceną.

8/10.

***



The History Of Apple Pie - Tame

Debiutując na początku ubiegłego roku londyńczycy z miejsca wręcz zgarnęli kilka nieformalnych, acz istotnych tytułów do szafowania w podsumowaniach 2013. Stali się nie tylko posiadaczami prawdopodobnie najbardziej uroczej nazwy na scenie muzycznych nowicjuszy, ale zarazem mogli poszczycić się jedną z najciekawszych albumowych propozycji w tym kręgu kapel. Nieodrodne dzieci słodkiego hałasu z shoegaze'owymi naleciałościami rodem z lat 90. rok później idą za ciosem, wracając z drugim krążkiem i promującym go singlem, który ma chyba wszystko, czego trzeba w ich lidze. Świdrujący i chwytliwy motyw gitary, prowadzący refren, kawał świetnego klimatu i idealnie pasujący do tego wszystkiego wokal ze słyszalnymi japońskimi korzeniami jego posiadaczki. Nie sposób tego kawałka nie docenić, nie sposób nie polubić, nie sposób nie zapałać sympatią do jego twórców, którzy są na dobrej drodze ku osiąganiu kolejnych szczebelków muzycznej drabiny, na której szczyty - a na pewno dosyć wysokie pozycje - jak najbardziej zasługują.

Z tej sympatii wychodzi 8/10, niech już mają. Warto będzie czekać na Feel Something, które powinno się objawić już w końcówce września.

***


Johnny Marr - Easy Money

Zastrzegam - w tym wypadku wyszła cała moja indolencja w sprawach kodu HTML tej strony. Blogger nie potrafił wyszukać klipu (jest zbyt świeży, by funkcjonować w ich zbiorze?), a po przegrzebaniu wspomnianego kodu wyszło mi monstrualnej wielkości okno, którego nie umiałem wypośrodkować i ładnie zgrać wyglądem z poprzednim. Jako że estetyka to też istotna część bloga, u góry wrzucam okładkę nadchodzącego albumu, a sam utwór tutaj.

Na pierwszy rzut oka sprawa jest jasna, gitarowa podpora The Smiths po raz drugi wybiera się na solową wyprawę. Być może rychło w czas, wszakże Morrissey wykonał już takich kilkanaście, lecz nie to jest w tym wypadku tak naprawdę istotne. Ważne jest to, że tym singlem Marr niespodziewanie wyszedł na pierwszą pozycję w tym korespondencyjnym pojedynku. O ile zeszłoroczny The Messenger był przyjemnym, lecz niekoniecznie stuprocentowo przekonującym kawałkiem muzyki i można było zbyć go stwierdzeniem typu "solo to Moz jest lepszy", o tyle rok później sytuacja zmienia się o 180 stopni. Steven Patrick wrócił z nowym materiałem, który dość jawnie rozczarował, a Johnny zanotował postęp jakościowy i tym samym przeszedł do pozycji atakującej. Tak samo naciera i utwór, który eksploduje czystą energią na skalę niespotykaną na pierwszej solówce, nie siląc się na delikatność w jej przekazywaniu. Złośliwi wygarną, że nie sili się również na jakąkolwiek finezję i wyrafinowanie, ale mam wrażenie graniczące z pewnością, że nie o to w tej muzyce chodzi. Owszem, to rzecz do bólu wręcz standardowa, repetytywna, ultraprosta. Lecz zarazem tak niesamowicie chwytliwa, energetyczna i hitowa, że można na to przymknąć oko. Swoje zadanie spełnia z nawiązką, a to już coś. Pewna luka, dotkliwie obecna na albumie Morrisseya, została właśnie wypełniona i mamy pełne prawo spodziewać się czegoś dobrego od Marra na jesień.

7/10.

***


Lisa Gerrard - Seven Seas

Skoro już pojawił się temat jesieni jako szerokiego pojęcia klimatycznego, to wręcz wypada wspomnieć o prawdopodobnym pierwszym muzycznym celu, jaki pojawi się w tym czasie. Kolejny solowy album Lisy Gerrard, Twilight Kingdom, co prawda pojawił się na rynku już parę dni temu, lecz lato nie jest odpowiednią porą roku na doznawanie tego typu muzyki, poczeka trochę na bycie w pełni docenioną. Nie przeszkadza to jednak ocenić pojedynczego utworu z klipem (wyrażenie "singiel" nie pasuje ani trochę do tego typu grania), lecz ocena ta nie będzie zarazem zbyt rozbudowana. Nie ma zaskoczenia, jest spodziewanie - co nie znaczy, że przewidywalnie. Australijka, w synonimie wszelkiego piękna i szlachetności znanego pod nazwą Dead Can Dance odpowiadająca za sferę mistyczną i eteryczną, znowu porusza się w typowych dla siebie klimatach. Spokojna i ascetyczna warstwa muzyczna kreuje delikatne, mgliste pejzaże, które w połączeniu z nieodgadnionymi wokalizami mają tworzyć jedyny w swoim rodzaju klimat, z którym dobrze koresponduje wideo. Doświadczona w tej estetyce wokalistka potrafi tworzyć takie rzeczy z wymaganym wyczuciem i smakiem - tym razem również się jej udało, choć ocena może o tym nie świadczyć. W tym wypadku jednak utwór po prostu stanowi część większej, albumowej całości, w kontekście której dopiero poznaje się jego prawdziwą siłę. Póki co jest dobrze i należy trzymać kciuki, by już niedługo było pięknie (choć oczywiście można się mierzyć z tym albumem latem, droga wolna - ja po prostu wolę nie). I by Brendan Perry nie strzelał focha w związku z solowym podejściem Lisy. Nie po to cieszyliśmy się z powrotu Mistrzów, by znów ich tracić na jakieś zawieszenia działalności.

6,5/10.

***


Michael Jackson - A Place With No Name

Co jeszcze można wyciągnąć z przepastnych archiwów MJ, unikając dodatkowej eskalacji i tak już dość powszechnych oskarżeń o skok na kasę? Co zachowuje jeszcze jakiś poziom i nie da pretekstu do ataków? Posiadacze praw do muzyki Michaela zapewne i tak nie zadają sobie tego typu pytań, choć powinni (a to jedyna możliwa opcja zagadnień stawianych przed nimi, bo z pewnością nie zastanawiają się, czy im się to opłaca) i choć sugerował to ogromny postęp jakościowy symbolizowany pierwszym singlem z tegorocznego pośmiertnego albumu Jacksona. Love Never Felt So Good, mimo niepotrzebnego artystycznie - acz zapewne istotnego komercyjnie - doklejenia głosu Justina Timberlake, stanowiło synonim nieba w stosunku do momentami wręcz okropnych dotychczasowych "odkryć". Było bardzo dobrym kawałkiem w charakterystycznym stylu Michaela, jednak czas przeszły nie pojawia się w tym wypadku bez powodu. Jest nowy singiel i jest... tak trochę po staremu, choć trochę lepiej, niż kiedyś.

A Place With No Name stytuuje się bowiem gdzieś dokładnie pomiędzy wspomnianym niedawno doznanym niebem, a potwornościami w rodzaju "duetu" z Akonem. Jest utworem, w którym na dobrą sprawę wszystko zdaje się być na swoim miejscu, ale wypłukane z większych emocji. Wyzute z tego typu balastu i przechowywane w sterylnych warunkach, a zarazem jakby niedokończone, bez kropki nad "i". Mocno syntetyczny podkład zdaje się nawet wpadać w ucho przy odsłuchu, ale nic po tym odbiorcy, jeśli po jakimś czasie nie zostaje z niego choćby ślad. Nieco lepiej jest z prościutkim refrenem, który jednak lata dość nisko i lokuje się tym samym niebezpiecznie blisko granicy banału, by od czasu do czasu stracić wysokość i brutalnie o nią wyrżnąć.

Nie jest źle, nie jest dobrze, jest nijako i ziewająco nawet po większej ilości prób. Co na dobrą sprawę daje temu kawałkowi dodatkowego plusa w obliczu tego, że pamięć o tragicznych początkach poszukiwań w archiwum MJ jest wiecznie żywa. Jednak bardziej się cieszę, że nie ma tragedii, niż smucę, że Love jawi się teraz jako wyjątek.

5/10.

***


Perfect - Strażak

Czegokolwiek by nie mówić o Wszystko ma swój czas w kwestiach muzycznych (to dobra formułka ze względu na to, że ja nie potrafię się po jakimś czasie zdecydować, czy mocno wadził mi on patosem i tragicznym tekstem, czy jednak nawet przyjemnie pobrzmiewał od czasu do czasu i przez to nie zasługiwał na naganę), to Perfect pod kątem komercyjnym zaliczył bardzo udany powrót, na dobrą sprawę chyba dość niespodziewany jak na tego typu utwór. I wygląda na to, że sam Grzegorz Markowski został zaskoczony tak wielkim ograniem i radiowym aplauzem, bo wybór drugiego singla - tak rozpatruję ten utwór jako dodany do zestawu do głosowania na Liście Trójki - został dokonany niesamowicie zachowawczo i banalnie. Lecz nie tylko pójście po najmniejszej linii oporu rzuca się w tym wypadku w oczy (uszy).

Strażak mianowicie to rzecz kuriozalna i wywołująca śmiech. Nie chodzi już nawet o poziom muzyczny jako taki, ale o dostosowanie muzyki do tekstu. Autorem liryków jest w tym wypadku sam Wojciech Waglewski, który stworzył w ten sposób szkic utrzymany w typowej dla siebie konwencji i stylistyce - na pierwszy rzut oka przyziemnej, lecz w dalszej części zmierzającej do odkrycia obecności drugiego dna, de facto nadającego całemu utworowi sens. Po wysłuchaniu muzycznych szat, które nadał tym wersom Perfect, pewne jest jedno. Panowie albo nie zrozumieli, albo nie wyczuli tego, co dostali od Wagla. Przaśna estetyka strażackiej orkiestry dętej nawet wpada w ucho, ale jednocześnie na pierwszy plan wysuwa to, co powinno zostać w ostatecznym rozrachunku w tyle. Końcowa puenta na tym tle staje się nieważna w obliczu autentycznie komicznego wyznania Markowskiego, że chciało mu się pić i jeść, więc znalazł sobie "piękny bar" ze wszystkimi wymaganymi przymiotami, gdzie sobie użyje. Ironia i celowe operowanie na pozór banalną estetyką zostają potraktowane przez zespół jak najbardziej serio, przez co ofiarowany im niezły tekst zostaje mistrzowsko spartaczony. Muzyka dominuje nad sferą liryczną, zamiast funkcjonować we względnej równowadze, a całość brzmi jak niezamierzona parodia Golec uOrkiestra. Z tym, że - umówmy się - Golce są tylko jedni i niepowtarzalni.

Plus za głośny śmiech z mojej strony i nawet całkiem nośną melodię, ale ostatecznie i tak to tylko 4/10.

***

Czysto informacyjnie na sam koniec - tydzień przyniósł także nowe utwory Jessie Ware oraz Bastille, które jednak nie doczekały się tak szerokiego omówienia. Wyjaśnienie? Cóż, pierwszy trochę za mało sobie ograłem, by móc się jakoś dokładniej wypowiedzieć, lecz to jak najbardziej dobra rzecz (choć nieco słabsza od poprzedniego singla), a drugi... przyjmijmy, że nie chcę hejtować, a jestem generalnie negatywnie nastawiony do większości ich propozycji. Tu wyjątku nie ma, a jest nawet gorzej, bo płasko nawet jak na nich, jęcząco i zupełnie nieprzekonywująco. Słaba strona komercji w pełnej krasie, ale radiostacje się ucieszą. Tyle dobrego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz