piątek, 25 lipca 2014

Manic Street Preachers - Futurology (recenzja)

Wspomnienie minionych sukcesów najlepszym środkiem promocyjnym.

Schematem znanym i przetestowanym przez lata przez doświadczone zespoły, zwykle w wątpliwym punkcie kariery, jest porównanie w autoreklamach i medialnych wypowiedziach nadchodzącego nowego albumu do jakiegoś uznanego dzieła z najlepszego okresu działalności. Zwykle chwyt ten jest dość skuteczny i działa przez długi czas przed wydaniem świeżynki, żerując doskonale na sympatii i nadziejach fanów, którzy bardzo chętnie ujrzeliby idoli na nowo w najlepszej formie. Oczekiwania rosną, ilość wzmianek o krążku także, popularność przez pewien czas znów osiąga wysoki poziom. Perpetuum mobile? Nie do końca. Bańka pompowana w taki sposób nigdy nie rośnie w nieskończoność, zawsze w pewnym momencie pęka, prowadząc do rozczarowań i strat po obu stronach. "Nowy materiał nie jest taki, jak zapowiadano, nie dorównuje takiemu-a-takiemu klasykowi, nie dotrzymali słowa. Skończyli się.".

Manic Street Preachers natomiast w ostatnim czasie sprawiali wrażenie niezbyt zdecydowanych co do dalszego przebiegu własnej drogi muzycznej. Solidne Postcards From A Young Man z 2010 miało być końcem pewnego etapu, a początkiem dłuższej przerwy i odpoczynku od grania dla walijskiego produktu eksportowego. W zapowiedź tą nawet nieźle się wpisywało wydanie rok później składanki singli (z obowiązkowym jednym nowym numerem na niezłym poziomie), która mogła stanowić podsumowanie ostatnich dwóch dekad przed pauzą. 2013 jednak przyniósł woltę - zapowiedź przerwy nagle odeszła w zapomnienie, za to znikąd pojawił się nowy album. Rewind the Film, bo o nim mowa, wzbudził mieszane uczucia, będąc akustyczną próbą MSP o najspokojniejszym klimacie w całej dyskografii - i choć miał na koncie kilka ładnych piosenek, to jednak w dużej mierze stanowił rzecz dosyć mdłą jak na tych panów.

I po tej lekkiej wtopie pojawia się właśnie zapowiedź kolejnej płyty za rok oraz wewnętrzne pytania, o co im chodzi. W wywiadzie pada sformułowanie "Holy Bible's bedfellow" i wszystko staje się jasne. Skończyli się, sięgają po najgorsze chwyty, to już nie to samo, nie zamydlą nam oczu sympatycznie brzmiącymi zapowiedziami o germańsko-krautowych inspiracjach.


Błąd. Otóż Manics nowym albumem właśnie udowadniają prawdziwość przysłowia o wyjątkach, potwierdzających regułę. Jasne, porównania do najsłynniejszego dzieła sprzed dwóch dekad nie oznaczają, że jest to płyta na miarę Świętej Biblii. Nie ma jednak mowy o braku czegokolwiek do zaoferowania, wręcz przeciwnie - Futurology zwłaszcza na tle ostatniej wpadki jawi się jako odważna deklaracja artystycznej świeżości i otwartości umysłu, konsekwentnie podporządkowana świetnemu pomysłowi na siebie samą, którego elementem są również wspomniane zapowiedzi. To naprawdę jest płyta zainspirowana niemieckim krautem, lecz nie tylko nim - ilość wyczuwanych odwołań stylistycznych robi wielkie wrażenie. Mamy do czynienia wręcz z eklektyzmem i znaczącym unowocześnieniem brzmienia, które jednak mimo różnorodności jest spójne i bardzo charakterystyczne dla Walijczyków. W dodatku zachowanie standardowo buntowniczej i politycznej warstwy tekstowej powoduje, że otrzymujemy najbardziej aktualny pod każdym względem album tego roku. Panowie opowiadają o współczesnym świecie przy muzyce, która nareszcie dotrzymuje świeżością i charakterem kroku lirykom - pod tym kątem rzeczywiście można, z zachowaniem wszelkich proporcji, mówić o lekkiej tożsamości nowego materiału z Holy Bible. Manic Street Preachers od lat nie byli tak bardzo na czasie, jak teraz.

Nakreślony w ten sposób wstępny plan na ten album realizowany jest konsekwentnie i z pomysłem od samego początku. Już tytułowy utwór, opener płyty, utrzymany w typowym dla MSP stylu (może trochę bardziej rozmytym i z dominującym na całości germańsko-metalicznym pogłosem), zawiera ważną deklarację, będącą mocnym otwarciem i zarazem dobrym podsumowaniem reszty albumu. "We’ll come back one day, we never really went away". W polskim skrócie: "wróciliśmy i wciąż potrafimy jak kiedyś, mamy co do tego pewność". A im dalej w album, tym bardziej przekonują słuchacza do swojego stanowiska, poświęcając się pasjonującym opowieściom o europejskich zmianach bez reszty przy fascynującej nieprzewidywalnością warstwie muzycznej.

Wyzierająca z większości albumu fascynacja krautem i typowo niemieckim brzmieniem z okolic Heroes Bowiego - tym bardziej oczywista, gdy wspomni się o słynnym Hansa Studio jako miejscu nagrań części materiału - nie wyklucza wszakże zaskoczeń na przestrzeni całej płyty. Nie chodzi tu tylko o wspomniany już eklektyzm, lecz przede wszystkim o nieme uczucie zachwytu, które potrafi pojawić się w przejściu między utworem a utworem, klimatem a klimatem. Gdy po raz pierwszy wkracza gęsty bas, napędzający Walk Me To the Bridge, gdy powietrze wokół rozdziera dynamiczny, "szpiegowski" motyw przewodni rebelianckiego Let's Go To War, gdy w Sex, Power, Love & Money uderza najmocniejszy riff, który wyszedł spod palców Bradfielda od lat, podbijany rewelacyjnym tekstem "We could have been heroes, but failure's more fun". Z czasem odczucie to wręcz pozostaje z odbiorcą na dobre, trwając do samego końca syntetycznych szaleństw drugiej połowy albumu, w rodzaju zakręconego instrumentalnie closera Mayakovsky, odwołującego się bezpośrednio do klasyka rosyjskiej futurologii. Zamienia się w uczucie podziwu dla tych panów, mających już ponad 20 lat na scenie za sobą, a wciąż zdolnych do stworzenia tak rewelacyjnego albumu, pełnego erudycji nie tylko muzycznej, ale i historyczno-politycznej. Z każdym utworem i smaczkiem ocena całości idzie w górę, lecz o tym za chwilę.


W wielkim skrócie na potrzeby podsumowania, to album, który robi ogromne wrażenie. Który jest jak - w mojej opinii klucz do całości - Europa Geht Durch Mich z gościnnym udziałem Niny Hoss. Idealnie wyważony między industrialno-mechaniczną niemiecką niedostępnością i chłodem, a specyficznym czynnikiem, który powoduje, że słuchacz nie boi się takiego brzmienia, wkraczając je z fascynacją, szacunkiem i podziwem - ale zarazem czuje się jak u siebie w domu. Świetne melodie, świeżość, osobista sympatia? Prawdopodobnie wszystko razem. Największym zwycięzcą jest tu jednak nie tyle słuchacz, ile sam zespół, który w ten sposób udowodnił coś samemu sobie i fanom. Jeśli ktoś zasłużył sobie na miano bohatera wiele lat temu, to nie traci tego miana z czasem. I wciąż jest w stanie udowodnić, że nosi je godnie, jeśli tylko zechce. James Dean Bradfield, Nicky Wire i Sean Moore mogą rzeczywiście "opuścić Moskwę" i na następnym albumie podążyć w jakimś zupełnie nowym kierunku, ale czynią to jako wygrani. I nikt już im do samego końca kariery tego miana nie odbierze.

Z początku ocena ogólna była o niemal punkt wyższa, bliska absolutu... lecz to był poryw euforii po pierwszym odsłuchu, nie utrzymała się. Tym niemniej może kiedyś wróci? Jeśli Futurology potrafiło zrobić tak kolosalne pierwsze wrażenie, to zapewne da radę zrobić to po raz kolejny - jak dowiódł sam zespół, jest to możliwe. Pewna jest natomiast ścisła czołówka w podsumowaniu albumów roku, a może nawet coś więcej.

8,5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz