niedziela, 25 maja 2014

The Black Keys - Turn Blue (recenzja)

Garażowe zespoły-duety nie pojawiły się na scenie wczoraj, schemat ten przerabiany był już wielokrotnie w historii muzyki. Zdawał się również delikatnie usuwać się w cień, lecz udaną rewitalizację przyniosły tego typu grupom moda na garage rock revival oraz spektakularna kariera The White Stripes na przełomie stuleci. Odnalezienie się w dzisiejszych czasach brudnego rokędrola, granego najprostszymi środkami, otworzyło drogę do sukcesu kolejnym wykonawcom - The Hives, The Strokes, Jet... losy kolejnych naśladowców, mimo świetnych przebłysków, nieuchronnie zmierzały jednak ku powolnemu zapomnieniu.

Wyjątkiem od tej reguły zdawał się być działający od lat po cichu amerykański duet The Black Keys, który wraz z powolnym wygasaniem kariery i odejściem White Stripes otrzymał nieformalne miano ich następców. Utrzymywany przez dekadę bardzo dobry poziom nagrywanych płyt i osadzenie w muzycznym światku okazały się jednak nie być wystarczającą podstawą do tak daleko sięgających porównań. Przebicie się do szerszej świadomości w latach 2010-11 wraz z albumami Brothers i El Camino (swoją drogą świetnymi) stało się dla Dana Auerbacha i Patricka Carneya początkiem nowego etapu kariery, który dobitnie ukazał, że obydwu panom brakuje jednak wiele do geniuszu Jacka White'a. Główny dowód w sprawie? Wydana niemal dwa tygodnie temu płyta Turn Blue.



sobota, 24 maja 2014

Artur Rojek - Składam się z ciągłych powtórzeń (recenzja)

Czegokolwiek by nie sądzić o obecnej kondycji Listy Przebojów Trójki, dobry wynik na niej wciąż jest dla artysty - przynajmniej na polskim poletku - kwestią wielkiego prestiżu i powodem do chwały. W celu wywindowania utworu w notowaniach skrzykują się całe fankluby, powstają wydarzenia na fejsbukach, wykonawcy szczycą się często samą obecnością w zestawie do głosowania.

Dążenie do jak najlepszych osiągów na najbardziej zasłużonej liście w kraju bywa różnie definiowane, mniej lub bardziej udane, lecz historię Trójkowej listy piszą tak naprawdę nieliczni. Ci, którym udaje się wyjść poza wąski krąg poza własnych fanów, postaci o znacznie szerszym znaczeniu na skalę ogólnopolską. Wczoraj do grona tych najbardziej zasłużonych dla LP3 oficjalnie dostał się Artur Rojek solo, stając się pierwszym w jej dziejach dwukrotnym debiutantem na samym szczycie, zaliczając przy tym rzadko spotykany dublet (dwa pierwsze miejsca). Warto w związku z tym przyjrzeć się temu fenomenowi, płycie, którą już teraz można nazwać jednym z najważniejszych polskich wydawnictw średniawego 2014 roku. Jaki jest Rojek, działając po raz pierwszy na własną rękę?

poniedziałek, 19 maja 2014

Coldplay - Ghost Stories (recenzja)

Historia muzyki pisana jest nie tylko wzlotami poszczególnych zespołów, pięknymi płytami zostającymi na długo w sercu. To żywa materia, pełna cienkich i delikatnie naszkicowanych granic, które nie zawsze warte są ich przekraczania. Granica między eksperymentem i wzbogaceniem brzmienia a chaosem, między prostotą a prostactwem, między delikatnym ukłonem w stronę szerszej publiczności a zatraceniem w komercji - to tylko niektóre z pułapek, czyhających na grupy o większym znaczeniu w tym światku. Brak ich wyczucia może prowadzić do zagubienia i problemów, które w ostatnich latach stały się domeną między innymi Coldplay.

Zespół, który pojawił się na początku stulecia właściwie znikąd, by krzesać piękne i smutne melodie prostymi środkami (Trouble, Don't Panic, The Scientist - wszystko to jedne z najśliczniejszych piosenek tego wieku, kto uważa inaczej, ten nie ma serca) niemal z miejsca stał się jednym z najważniejszych brytyjskich debiutantów naszych czasów. Stylistyka ta obowiązywała panów do trzeciej płyty włącznie, podczas gdy na czwartej - poniekąd słusznie - doszli do wniosku, że trwanie w smętności to prosta droga do ślepego zaułka, świeżość smutku i zamulenia nie może trwać długo. Porwali się więc na poszerzenie brzmienia i skierowanie w kierunku delikatnego upopowienia. Wydana w 2008 Viva La Vida (niezależnie od opinii na temat jej poziomu muzycznego) stanowiła przez to stosunkowo logiczne rozwinięcie tej formuły, utrzymane w ryzach przyzwoitości i potwierdzające gwiazdorski status Chrisa Martina i spółki. Krach przyszedł dopiero potem.

czwartek, 15 maja 2014

Throwback Time: Swans - White Light from the Mouth of Infinity

Michael Gira jest muzycznym geniuszem. 

Być może stwierdzenie tego faktu nie należy do grona najzgrabniejszych wstępów w dziejach, lecz czasem pewne kwestie należy postawić jasno, a krótka rozprawka na temat powinna posiadać coś na kształt tezy początkowej. Tak więc Gira to geniusz, który jak każdy z tego skromnego grona charakteryzuje się obfitymi strumieniami kreatywności. Kwestią osobną jest jednak wykorzystanie takiego strumienia. Wspomniany geniusz ostatnimi czasy przekuwa je w tworzenie imponujących pomysłowością i rozmiarami muzycznych placów budowy, poszukiwanie odpowiedniego brzmienia i podejścia. Efekt jest, jak to z mistrzami bywa, znakomity - jednak by w pełni docenić kunszt postaci, warto przyjrzeć się momentom, w których wspomniany strumień modyfikowany był przez niego jeszcze bardziej. Chwilom, gdy iskrę bożą podporządkowywał z góry założonej wizji, nie musząc jej odkrywać w drodze nieskończonych prac badawczych i ponad półgodzinnych, eksperymentalnych utworów. Jedną z najjaśniejszych takich chwil w wypadku tego konkretnego geniusza był rok 1991.