środa, 25 czerwca 2014

Lana Del Rey - Ultraviolence (recenzja)

Nie byłoby krzty przesady w stwierdzeniu, że opis roku 2012 w muzyce bez choćby wspomnienia o pojawieniu się Lany Del Rey to opis z góry skazany na odrzucenie ze względu na niepełność. Nie da się pominąć roli Lizzy Grant w tym światku w ostatnim czasie, tak jak nie da się nie zauważyć jej rewelacyjnych zdolności adaptacyjnych w takich ramach. Namaszczona wraz z pierwszymi singlami na księżniczkę około-Pitchforkowej alternatywy, wraz z debiutem płytowym udała się w rejony bardziej mainstreamowo popowe i - cokolwiek by nie mówić o jego poziomie, bo opinie bywają przeróżne - również doskonale się tam odnalazła.

Jednak od tamtego czasu minęły już dwa lata, w obecnej rzeczywistości muzycznej cała wieczność. Lana zdążyła przez ten czas już zdyskontować do cna sukces swojego pierwszego albumu, produkując wręcz taśmowo kolejne single, znudzić tym część odbiorców, znieść krytykę związaną z ich zawodem i sugerowanym wizerunkowym oszustwem i brakiem autentyzmu, a zarazem stać się instytucją i jednym z okrętów flagowych muzyki popowej drugiej dekady XXI wieku. Ten etap jednak już za nią, mamy rok 2014 i najwyższą porę na drugą albumową próbę, która powinna przynajmniej w teorii dać odpór części krytykantów. Mi dała. Dlaczego?

Dlatego, że Ultraviolence stanowi krok niesamowicie odważny jak na stylistykę, w której obraca się Del Rey. W świecie muzyki popowej trudno jest funkcjonować bez przebojów i utworów ogrywanych w radiostacjach (nawet jeśli często wpychanych tam "za nazwisko", patrz Rihanna). Ona raczej będzie musiała, jej drugi album to w zdecydowanie większym stopniu dzieło całościowe niż singlowe. Materiałów na hity raczej brak, choć może zdarzyć się wyjątek związany z pozycją wokalistki, na który swoją drogą liczę - cokolwiek wybranego z tego krążka jaśniałoby prawdziwym blaskiem na tle radiowego chłamu. To świadectwo zyskania artystycznej świadomości, rzecz z piorunującą konsekwencją trzymana w ścisłych ryzach jednej myśli, jednego stylu. Smutek. Depresja. Monotonia grana na sadcore'ową nutę, która nie męczy i nie nudzi, za to znajduje swój sens w każdym utworze. I to już kolejna kwestia, w której wypada zapisać Lanie wielki plus - jednolite stylistycznie i nastrojowo albumy mają wszakże tendencję do szybkiego zużywania się. Ultraviolence takich nie wykazuje.

Wyzucie z hitów, nabranie wyraźniejszego charakteru i uniknięcie mielizn w jednostajności uzupełniają się w dodatku ze sprawą najważniejszą. Tak, warstwa muzyczna również się broni. Znana już z wcześniejszych dokonań Del Rey zabawa estetyką lat 60. zostaje wyniesiona na wyższy poziom dzięki wykorzystaniu Dana Auerbacha z The Black Keys - pojawiają się rajcujące wstawki gitary elektrycznej (witamy w Money Power Glory), lekko psychodeliczne pulsacje (West Coast, oficjalnie najlepszy jej singiel od czasu Kinda Outta Luck, rewelacyjnie manipulujący nastrojem między refrenem a zwrotką) ubarwiają stale orkiestrowo-podniosły kręgosłup muzyki Lany z jej rozwijającymi się pasażami, w których najlepiej sprawdza się ten charakterystyczny wokal. Muzyka na jej drugim podejściu płytowym znacząco ubogaca i rozwija dotychczasową formułę jej grania, pozostawiając jednak zarazem wszystkie cechy, które czynią ją rozpoznawalną od pierwszego taktu i linijki tekstu (tematyka wciąż stała - używki, uczucie, dekadentyzm, "zła kobieta/mężczyzna", rozczarowanie w miłości - lecz również na jakby nieco wyższym poziomie), co stanowi dodatkowe osiągnięcie na oceanie coraz bardziej podobnego do siebie dzisiejszego popu.


Jasne, nie jest to płyta idealna, zdarzają się i gorsze momenty (mimo świetnego, zawadiackiego tytułu Fucked My Way Up To the Top nieco rozczarowuje), a w wypadku mało melancholijnego nastroju odbiorcy zapewne czasem znuży, lecz pokazuje, że Lana Del Rey, wbrew głosom krytyki, z dobrym partnerem muzycznym u boku może stawać się pełnokrwistą artystką. Podnosi jej znaczenie, nie tracąc jednocześnie atencji w szerokich kręgach, wygrywając na najważniejszym polu. Z tej estetyki można jeszcze wiele wyciągnąć, co potwierdza znakomity początek (pierwsze 6 utworów to absolutny brak jakichkolwiek wpadek), najbardziej zaostrzając apetyt na kolejne smętne kroki Grant.

Na chwilę obecną jedno z najbardziej pozytywnych zaskoczeń roku i spokojne 7,5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz