Informacja o powrocie wielkiej kamandy Pinka Flojda z materiałem, który 20 lat przeleżał w zapomnieniu, przypomnianym zapewne przy okazji sprawdzania kont bankowych Gilmoura (i tak ten album teoretycznie powinien zżerać na śniadanie większość nowszej muzyki, ale pomarudzić na tak mało szlachetne okoliczności wydania wręcz wypada) nie ma nawet jeszcze dnia, a już wywołała spodziewaną burzę, stając się najbardziej istotnym niusem ostatnich dni, tygodni, zapewne też i miesięcy. Materiałem do dyskusji, polemik - choć w dużej mierze opartych na jakże odkrywczym "ojej, wspaniale, czekam" - oraz ciekawych rozmów. Ziarenkiem zaciekawienia, zasianym w umyśle prawdopodobnie każdego możliwego odbiorcy muzyki, znakiem zapytania, który jeszcze przez jakiś czas pozostanie w mocy. Do października pozostają więc tylko domysły i bardzo oczywiste ruchy w postaci powrotu do dawnej twórczości Floydów, czego przykładem jest chociażby ten tekst.
Z tym, że nie ma co wracać do tych jej najbardziej oklepanych momentów, bić kolejnych zasłużonych recenzenckich pokłonów nad albumami, które de facto stworzyły sporą część dzisiejszej muzyki rockowej. Każdy wie, że Dark Side Of The Moon to krążek wielki, każdy zna co najmniej pewne fragmenty Wish You Were Here czy The Wall. To albumy potężne, inspirujące do dziś, lecz zarazem nieco w tym swoim nimbie zbyt oczywiste. Stwierdzenie, że Pink Floyd to nie tylko 3 genialne płyty i przywołanie jakichkolwiek innych też jest dość przewidywalne, powrót do The Division Bell z okazji dwóch dekad (swoją drogą podobno stanowiący motywację do wydania październikowej nowalijki) jeszcze bardziej.
W sytuacji po wczorajszym niusie z wielu względów najbardziej interesujący staje się pierwszy album Floydów bez Watersa.
Odrzucony przez spory procent fanów już w okolicach premiery, traktowany podobnie jak obecnie nadchodzące dzieło - jako maszynka do zarobienia pieniędzy, niemalże solowe dzieło Davida Gilmoura z wykorzystaniem biznesowym klasycznej nazwy - i krytykowany do dziś, krążek z 1987 roku jawi się na tle całej dyskografii Pink Floyd jako co najmniej ciekawy. Wydany w czasach mało sprzyjających dla estetyki tego zespołu, nosi zdecydowane piętno ejtisów, zwłaszcza pod względem produkcyjnym stanowiąc swoisty kompromis między tym okresem, a ich graniem. Oczywiście, to wciąż nie jest zupełne odejście od pewnego etosu Floydów, ale nigdy wcześniej i nigdy później ten zespół nie skręcał tak jawnie w stronę popowo-syntetyczną, nie brzmiał tak nowocześnie. Momentami Gilmour, Wright i Mason zdają się wręcz adaptować trendy rodem z lat 80. na własny użytek, wtapiając je we własną estetykę (częste pojawianie się saksofonów i damskich chórków, obecność niemiłosiernie podniosłej, przebojowej pop-ballady On The Turning Away, pogłosy i syntezatory). Nie ma jednak zarzucanej przez niektórych zdrady ideałów, jest tylko trochę inaczej.
Dlaczego nikt niczego tutaj nie zdradził? Cóż, na pewnych polach to może i mało Floydowy album, lecz równie często okazujący się paradoksalnie bardziej w ich stylu, niż poprzednik. Mimo popowego szlifu wracają rozbudowane tła i instrumentalne pasaże, których brakowało na przeładowanym potokami tekstu The Final Cut. Do głosu częściej dochodzi gitara Gilmoura, odpowiedzialna za najbardziej udane momenty albumu w rodzaju mrocznego i chłodnego Sorrow, melodyjnego hitu Learning To Fly czy rozbudowanego Yet Another Movie. Na miejscu melduje się również klasycznie floydowy, spokojny wstęp, Signs of Life. Album staje się tym samym jednym wielkim kompromisem między znakiem czasów a zespołowym etosem, przez co często odnosi pojedyncze zwycięstwa kompozycyjne (oraz jedno wielkie moralne, radzi sobie wszakże bez Rogera Watersa), na paru polach jednak przegrywając. Gdzie?
Mianowicie w momentach, gdy górę nad dobrze rozumianą popowością bierze banał. Gdy pojawia się groteskowe i mało interesujące w swojej sztucznej agresji The Dogs Of War, ewentualnie po prostu dość nudne One Slip. Wspomniana już wcześniej ballada On The Turning Away nosi w sobie nieznośną wręcz dawkę patosu, obecność dwóch mało wnoszących przerywników (dwie części A New Machine) momentami również zdaje się wątpliwa. Album nie działa też dobrze jako całokształt, swoją kompromisowością nie do końca zaspokajając raz rozbudzoną ciekawość i pozostawiając spore uczucie niedosytu. Zespół zdaje się po prostu trochę błądzić, co odbija się na równości poziomu płyty.
Reasumując więc przy użyciu brutalnych liczb: 7/10. Czyli niezła płyta pop, i dobre świadectwo czasów, ale zarazem wyraźnie czegoś brakuje, zwłaszcza na skalę Pink Floyd. W późniejszym okresie zdecydowanie lepiej sprawdzali się, czyniąc ukłony w kierunku klasycznych dzieł, jak na ostatnim albumie - i biorąc pod uwagę, że z tego okresu ma pochodzić październikowa premiera, można mieć sporą nadzieję na jej godny poziom. Oby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz