sobota, 13 września 2014

Alt-J (∆) - This Is All Yours (recenzja)

Słowa to potężna broń w relacjach międzyludzkich, zdaje sobie z tego sprawę prawdopodobnie każdy; a zwłaszcza ten, którego źle użyte, zbyt mocne czy nie w porę wypowiedziane verbum zdążyło w życiu zranić. Ta siła jest jednak również wewnętrznie zróżnicowana, słowo słowu nierówne - istnieją wyrażenia bardzo bezpośrednie w swoim oddziaływaniu, a zarazem i takie, których ciężar gatunkowy zdaje się być znacznie mniejszy. Lecz często tylko z pozoru.

Nie ma prawdopodobnie słowa gorzej działającego na człowieka niż "rozczarowanie". W przeciwieństwie do wielu innych wyrażających złość i irytację, sugeruje ono pewien wymiar oczekiwań, który nie został spełniony, nasycając sytuację melancholią oraz zarazem zostawiając jakąś przestrzeń niedopowiedzenia i zagadki. Jest na pozór nieco słabsze, by w ostatecznym rozrachunku trafić do serca głębiej niż cokolwiek innego i trawić człowieka od środka przy użyciu dużego ładunku podskórnej niepewności. "Rozczarowałem? Ja? Ale dlaczego? Jak ja to odkręcę?".

Powoli można się domyślać puenty tego wywodu, jednak pozwolę sobie stwierdzić wprost. Tak, dość mocno rozczarował mnie drugi album Delty. I również jest w tym pewna doza przypisanej do tego słowa tajemniczości, lecz jednak po kolei.


Alt-J to jedna z nowszych sensacji brytyjskiego rynku muzycznego, zwykle lubującego się w nadawaniu wielkiego znaczenia grupom o wymiarze co najwyżej lokalnym dla tamtejszej sceny. Panowie z Leeds ze swoim An Awesome Wave okazali się jednak pozytywnym wyjątkiem od reguły; ich granie chwyciło nie tylko na Wyspach, lecz zyskało zasięg ogólnoświatowy. Niełatwa przecież propozycja muzyczna Delty szybko przeszła z rangi świętego Graala hipsterów do miana chyba najważniejszego debiutu roku 2012, a ich art-popowe granie z wpływami muzyki świata i psychodelii, wypełniające przestrzeń za cholernie charakterystycznym wokalem Joe Newmana stało się częścią głównego nurtu, stanowiąc wśród niego chlubny wyjątek jakościowy. Późniejsza historia, za wyjątkiem opuszczenia składu przez basistę, Gwila Sainsbury'ego (co przeszło, o dziwo, trochę bez echa) jest typowa dla wielu młodych zespołów; szybko zdyskontowany sukces na trasie i brak ociągania się nad drugim albumem, który właśnie na dniach ujrzy światło dzienne. Jakość i rzadko spotykany charakter pierwszego krążka pozwalała mieć jednak nadzieję, że na tym podobieństwa się skończą, a Alt-J również dwa lata po zyskaniu szerszego znaczenia będzie w stanie udowodnić jego słuszność. Nadzieja to jednak na tyle kapryśna istota, że często potrafi okazać się płonna - niestety sytuacja Delty to właśnie tego typu przypadek.

Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie jest jakoś bardzo źle; This Is All Yours potrafi odznaczyć się całkiem pozytywnie na tle ogółu rynku - jednak to zdecydowanie za mało w stosunku do oczekiwań. To album dość solidny ogółem, a całkiem przeciętny w skali zdefiniowanej ich debiutem, rzecz rozczarowująca w jednym, lecz za to podstawowym względzie. Alt-J Anno Domini 2014 to bowiem zespół, który drastycznie spadł z poziomem songwritingu. Poszczególne części składowe ich debiutu zachwycały swoją "innością" w dużej mierze ze względu na swoją zdolność do odróżniania się na tle szkieletu dobrej piosenki, łączoną z umiejętnością wkomponowania się w całość utworu. Specyficznie zagrany motyw przewodni przepięknego Taro podbijał serca nie tylko ze względu na sposób jego wytworzenia, ale w dużej mierze przez to, że był zarazem twardą osią melodii. Dwa lata temu Delta potrafiła pisać w swojej estetyce przeboje, dziś została niemal sama estetyka. To wciąż jest granie "inne" podejściem i klimatem od większości tego, co oferuje nam współczesna muzyka - powiedzmy - popularna, lecz stanowi sztukę dla sztuki. Nastrojowe walory nie są w stanie zastąpić braku pomysłów na utwory, a sam zespół poniósł tym samym porażkę; w zbyt wielu miejscach ten album się rozmywa i desperacko potrzebuje silnej melodii, która pociągnie wszystko do góry. Słucha się tego nawet przyjemnie, smuteczki na jesień są jak znalazł - lecz do poziomu wyznaczonego przez An Awesome Wave brakuje wiele. Zbyt wiele, by móc uznać This Is All Yours za w pełni udany w przypadku tego konkretnego zespołu.

Pierwszym wspomnieniem z kontaktu z tym krążkiem staje się gitara akustyczna. Instrument, którego użycie względem poprzednika zwiększyło się znacząco, rozmywając charakter płyty. Arrival in Nara, Choice Kingdom, Warm Foothills czy króciutkie Garden of England - wszystkie utrzymane w estetyce akustycznej, wykonanej na smętny sposób. Wszystkie przez to niemal nieodróżnialne od siebie i tym samym "na raz", wybrakowane pod kątem własnej osobowości. W kontekście albumu jako większej całości stanowić mogą w pierwszym rzędzie ewidentne wpadki, w drugim zaś najlepszy dowód na skręt, jakiego dokonuje Alt-J, wyraźnie wpływający na jakość ich muzyki. Pomijając już niedoróbki w piosenkopisarstwie jako takim, nowa propozycja Delty to bowiem zwrot w kierunku bardziej organicznego brzmienia, które dzieli całość mniej więcej dokładnie na pół razem z dominującym na debiucie niemal matematycznym feelingiem. Ta krzyżówka dodatkowo działa na niekorzyść albumu, który momentami wręcz miota się między jedną, a drugą stroną medalu, zarzucając się wzajem kolejnymi dźwiękami w ramach swego rodzaju wewnętrznej walki - niektóre z nich całkiem dobrze sprawiłyby się jako wspomniane już wcześniej interesujące osie melodyjne utworów, ale nie dostępują zaszczytu stania się motywem przewodnim; dobrym przykładem jest paradoksalnie nawet udana Nara. Głośniejsze fragmenty zdają się wręcz rywalizować z wyciszeniami, brakuje w tym większej płynności, której część odnajduje się w dźwiękach klawiszy. Na tym tle lśnią pojedyncze strzały, które potrafią pokazać, że wciąż mamy do czynienia z tym samym zespołem, który zachwycał jeszcze 2 lata temu. Wychwalany tu swego czasu pierwszy singiel, Hunger of the Pine to nadal znakomita rzecz - inteligentnie prowadzony klimat, rytm trzymający całość w ryzach i świetnie wpasowany sampel z Miley Cyrus. Poszukujący w bardziej świadomy sposób The Gospel of John Hurt czy jednoznacznie określony w syntetycznym klimacie Bloodflood, pt. II to kolejne oczywiste jasne punkty na mapie tego albumu; mniej oczywistym zdaje się żartobliwie amerykański brzmieniowo Left Hand Free - jednak mimo pewnego pierwiastka prostoty i naiwności nie można mu odmówić godziwej melodii, której na tym albumie, niestety, jak na lekarstwo.


I właśnie - nomen omen - swego rodzaju lekarstwem na obawy odnośnie przyszłości zespołu, jakie mogą pojawić się po odsłuchu tej płyty, zdaje się być wniosek sugerowany przez tracklistę. To zamknięta całość, spięta klamrą Arrival in Nara i Leaving Nara, co pozwala podejrzewać, że album jest tylko przystankiem na ich drodze, z którego mogą podążyć w nowym kierunku. Oby lepszym, bardziej pewnym siebie i zdecydowanym - zaledwie solidne w tej kategorii wagowej krążki z wpadkami i wyróżnianiem się początkowego intra (! przecież na poprzedniczce Intro było jedynie dobrym wstępem; tutaj jest wręcz jednym z lepszych utworów) to jednak nie jest droga dla zespołu ich kalibru.

6/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz