wtorek, 19 sierpnia 2014

Exit Oz - Împământenit (recenzja)

Być może sugerowana odpowiedź na zadane we wstępie pytanie nie będzie zbyt fortunna, w związku z czym stróże politycznej poprawności już niedługo zapukają do mych drzwi, by zarekwirować komputer, z którego popłynęły tak nieprawomyślne sugestie, lecz nie widzę innego wyjścia, proszę wybaczyć. Zagadnienie brzmi - z czym kojarzy się przeciętnemu człowiekowi Rumunia?

Odpowiedź jest, niestety, boleśnie prosta. Otóż dam sobie rękę uciąć, że w zdecydowanej większości nie będą to skojarzenia chwalebne dla samych mieszkańców tego kraju. Współczesny stereotyp Rumuna i wizerunek całego państwa zdecydowanie nie należy do pozytywnych, z czego - mam wrażenie - wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, w związku z czym (i dla szczątkowej obrony przed atakiem wspomnianych obrońców ogólnoświatowego pojednania) nie mam zamiaru zbytnio się w ten temat wgłębiać. Nie moim zadaniem jest przedstawiać te opinie i potwierdzać je lub obalać.

Moim zadaniem jest przekonać wszystkich, że Rumunia poza standardowymi stereotypami powinna się współcześnie kojarzyć także z jazzem.


Exit Oz, bo to właśnie oni mają stać się fundamentem pod nowe skojarzenie, to trójka muzyków wychowanych w Timișoarze, przemysłowym centrum zachodniej Rumunii. I choć nie brzmi to jak idealne środowisko do grania jazzu, to jednak trio zdaje się w swojej propozycji idealnie wykorzystywać ten background. Zamknięcie ich albumowego debiutu o niewymawialnej dla przeciętnego człowieka nazwie, Împământenit, w ramach klasycznego rozumienia muzyki jazzowej jest niemożliwe, a dokonanie takiego aktu byłoby wielką krzywdą dla tej płyty. Exit Oz to granie poszukujące i eksperymentalne, wtrącające do uprawianego gatunku multum przeróżnych, odczuwalnych inspiracji na czele z dusznym i wręcz industrialnym klimatem, zapewne zaczerpniętym z charakteru rodzimego miasta. Na muzycznej płaszczyźnie ścierają się tu szorstkie wtręty elektroniczne, elementy wschodnioeuropejskiego folku, ambientowy minimalizm, post-rockowe rozwiązania klimatyczne - a wszystko przy zachowaniu typowo free jazzowego, improwizacyjnego szkieletu, najczęściej reprezentowanego przez obficie używany tenorowy saksofon.

To właśnie on okazuje się być czynnikiem dominującym już od samego początku, wstępu nazwanego odpowiednio Enter Oz. Mimo początkowego wyprowadzenia na pierwszy plan prościutkiego, rwanego i zarazem niepokojącego swoją surowością elektronicznego dźwięku, saksofon dochodzi do głosu względnie szybko, na tle szybko schodzącej na drugi plan i nieco bardziej rozmytej elektroniki groźnie malując swoje pejzaże. Opis ten być może nie jest dokładny i zalatuje trochę tanią poetyką, lecz proszę mi wierzyć - to nie jest muzyka dająca się dokładnie opisać jakimikolwiek kategoriami, dostępnymi dla zwykłych śmiertelników. To mroczny, eksperymentalny jazz, muzyka, w której wypadku typowa analiza techniczna i raport z przebiegu utworu stanowią tylko połowę dobrego sprawozdania. Tu od początku do samego końca albumu kluczowe jest wrażenie, jakie to granie ma robić na odbiorcy. Klimat jak na rzadko której płycie gra popisową rolę główną, wobec czego rozdrabnianie się na poszczególne utwory i standardowe specyfikacje na dobrą sprawę nie ma większego sensu. Muzycy z Exit Oz z rozmysłem skonstruowali ten album jako zwartą całość, mającą być podróżą w mistyczne rejony znane tylko mieszkańcom rumuńskiego przemysłowego tygla. Konstrukcja ta robi wrażenie i jest zdecydowanie udana, w związku z czym analiza musi tyczyć się w dużej mierze właśnie klimatu. A ten nie jest łatwy do opisania bez popadania w pewną pretensjonalność.


Schemat powtarza się z każdym utworem, realizowany z porażającą konsekwencją spaja całość albumu w jedność. Czy to oszczędna gitara w Colț de rai, bardziej hałaśliwa w wypadku drugiej części (în marasm), czy też niemal kościelnie pobrzmiewające organy w Limbile de ceas: între ciocan și nicoval, lub plemienna rytmika Zurobara spre Orient - wszystko podporządkowane jest tworzeniu jedynego w swoim rodzaju klimatu, zwartego dodatkowo dzięki wspomnianej dominacji saksofonu i przebijającym się od czasu do czasu nawiedzonym wokalom. Lekki spadek napięcia w drugiej połowie krążka zdaje się być przez to niemal niezauważalny, nie wadząc zbytnio, nawet jeśli czasem rzuci się lekko w uszy.

To muzyka, do której nie sposób mieć jakiekolwiek zarzuty natury formalnej. W tym gęstym i mrocznym graniu, które technicznie zdaje się być gruntownie przemyślane, paradoksalnie nie pojawia się zbyt wiele wymagań, stawianych przed odbiorcą. Wystarczy, by nie przerosła go potrzeba docenienia tej płyty z czasem (robi wrażenie od samego początku, lecz dla pełnego zrozumienia należy wysłuchać całości kilka razy) oraz wykazanie chęci zatopienia się w tym klimacie. W nastroju muzyki jazzowej, zbierającej ze sobą wszystko, co może kojarzyć się z Rumunią i łączącej to w uduchowioną całość, która już zupełnie się z tym państwem nie kojarzy, a niesłusznie.

Piękne, nastrojowe i ponadziemskie granie. Wystarczy chcieć, materiał do wystawienia 8,5/10 już na tym albumie jest.

1 komentarz: