czwartek, 17 lipca 2014

Pixies - Indie Cindy (recenzja)

Rok 2013 zapisał się w pamięci muzycznego świata (a przynajmniej niżej podpisanego) nie tylko generalnie dobrym poziomem i stosunkowo sporą ilością naprawdę udanych płyt. 

To także rocznik, który nadał niespotykaną dotychczas - rozciągniętą do dnia dzisiejszego - skalę zjawisku powrotów do nagrywania zespołów klasycznych w pewnych środowiskach, acz niedocenionych przez szerszy nurt. Zimowa premiera długo wyczekiwanego albumu My Bloody Valentine stała się początkiem fali, niosącej za sobą choćby nowe nagrania Mazzy Star czy The Afghan Whigs, na których tle jako najbardziej koniunkturalny i biznesowy jawi się również napoczęty rok temu powrót Pixies.

To oczywiście dość mocne słowa, może zbyt dosadne, ale trudno o bardziej pasujące do sytuacji, w której zespół po odejściu Kim Deal - wieloletniej basistki i fundamentu kapeli - wydaje trzy epki z nowym materiałem, by wreszcie ogłosić powrót płytowy… będący kompilacją wszystkich małych płytek. Pytanie o zasadność oferowania fanom dwukrotnie tych samych utworów jest, co prawda, bezużyteczne jako łatwe do spuentowania oczywistym "dla pieniędzy, i tak nigdy za wiele nie sprzedawali", lecz i tak zostawia pewien niesmak, błądząc po głowie i utrudniając tym samym pozytywny pierwszy kontakt z materiałem, składającym się na Indie Cindy.


Ta drobna kłoda pod nogi początkowego odbioru "nowego" albumu zdaje się dodatkowo rosnąć do kolosalnych wręcz rozmiarów przy pierwszym razie z całościowym odsłuchem, jednocześnie jednak usprawiedliwiając wcześniejsze dawkowanie materiału. Brzmi trochę jak konflikt tragiczny, lecz działanie biznesowe to jedno - ale prawdopodobna chęć oswojenia słuchacza z nowym kierunkiem zespołu to drugie. Od strony muzycznej Pixies po wielu latach stali się bowiem kapelą bardziej ciążącą w kierunku zwykłego rocka: na Indie Cindy próżno jest szukać starego zwariowania i eksperymentatorskiego pierwiastka rodem z dawnych czasów, a transowość przejawia się w pojedynczych momentach (recytacja w podszytym dramaturgią utworze tytułowym, bezlitosny, mechaniczny rytm hałaśliwego Bagboya, czy wreszcie najlepsza na płycie, tajemnicza Magdalena), będących zarazem najjaśniejszymi punktami albumu. Reszta krążka zdaje się być często wręcz do bólu sztampowa, co daje się wytłumaczyć rosnącym wiekiem członków zespołu, odwrotnie proporcjonalnym do skłonności do szaleństw - a nowa estetyka musi zostać przybliżona za pomocą epek odbiorcy, by nie doznał szoku. Problem jednak w tym, że słuchacz i tak zostaje zaskoczony, dodatkowo krytykując Pixies za powrót obliczony na zarabianie pieniędzy, a materiał nie broni się na miarę klasycznych płyt.


Czyni to jednak na miarę współczesnej sceny rockowej, będąc albumem solidnym jako kawałek dobrego czadu. Ma swoje naprawdę dobre strzały (wspomniane nawiązania do brzmienia z lat chwały plus sympatyczne nawiązanie do estetyki AC/DC w krzykliwym Blue Eyed Hexe czy też po prostu porządny otwieracz, What Goes Boom), nie unika wpadek (banalne Another Toe In The Ocean, przesłodzone Ring The Bell, zwyczajnie mało przekonująca końcówka), ale to niezły średniak. Zadziwiająco spójny jak na powolny proces ujawniania, nie dłużący się, zyskujący z odsłuchu na odsłuch, gdy zacierają się już złe wrażenia z początkowych kontaktów. Pixies A.D. 2014 nie odkrywa może już Ameryki, lecz jest nadal dobrym zespołem rockowym - a to w czasach zatrzęsienia słabych kapel jest jak najbardziej plusem, którego nie przekreśli nawet nieco słabsza kondycja niż w złotych latach.

Gloryfikacja gitarowego przeciętniactwa i podupadania zespołu, który staje się jednym z wielu w estetyce, którą sam stworzył? Nie sądzę. Dawna sympatia? Możliwe. Niezła płyta? Dla mnie po dłuższym obcowaniu jak najbardziej, nawet jeśli nie umywa się do innych powrotów, wymienionych we wstępie. Ale najlepiej jest po prostu zapoznać się samodzielnie, choćby dla samej legendarnej nazwy. Bo z pewnością mamy do czynienia z jednym z ważniejszych wydarzeń roku.

6/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz