Być może stwierdzenie tego faktu nie należy do grona najzgrabniejszych wstępów w dziejach, lecz czasem pewne kwestie należy postawić jasno, a krótka rozprawka na temat powinna posiadać coś na kształt tezy początkowej. Tak więc Gira to geniusz, który jak każdy z tego skromnego grona charakteryzuje się obfitymi strumieniami kreatywności. Kwestią osobną jest jednak wykorzystanie takiego strumienia. Wspomniany geniusz ostatnimi czasy przekuwa je w tworzenie imponujących pomysłowością i rozmiarami muzycznych placów budowy, poszukiwanie odpowiedniego brzmienia i podejścia. Efekt jest, jak to z mistrzami bywa, znakomity - jednak by w pełni docenić kunszt postaci, warto przyjrzeć się momentom, w których wspomniany strumień modyfikowany był przez niego jeszcze bardziej. Chwilom, gdy iskrę bożą podporządkowywał z góry założonej wizji, nie musząc jej odkrywać w drodze nieskończonych prac badawczych i ponad półgodzinnych, eksperymentalnych utworów. Jedną z najjaśniejszych takich chwil w wypadku tego konkretnego geniusza był rok 1991.
To wówczas właśnie wirtuoz wykreował perfekcyjne wręcz połączenie klimatu twardej, unoszącej się w powietrzu depresji i delikatnego strachu z poezją i pięknem. Czerpiąc z własnych, przebogatych doświadczeń w nagrywaniu muzyki wypełnionej brudem, agresją i podskórną nerwowością oraz chłodnej tradycji nowej fali z silnymi wtrętami akustycznymi stworzył unikalne, do dziś porywające dzieło. Album idealnie korespondujący z własną okładką - w poetyckich tekstach, osadzonych na tym właśnie brzmieniu, opowiadający o powszechnych ludzkich uczuciach. O miłości, wyobcowaniu, stracie, odrzuceniu, samotności. Wszystko staje się jasne już w pierwszych sekundach - płacz dziecka nagle przerywa rytmiczne wejście bębnów na zimnym tle syntezatorów oraz porażająca bezpośredniością i autentycznością deklaracja: I'm so glad I'm better than you, I'm so glad I'm better than you are. Za piorunującym otwarciem idą kolejne zapamiętywalne linijki, zawarte w dwunastu małych arcydziełach, nie przekraczających osobno 6 minut z hakiem (co istotne w kontekście ostatnich dokonań Łabędzi). Love may save all you people, but it will never, never save me. No, it won't save me.
Album, który ma - bez cienia wątpliwości - wszystko. Który potrafi zaczarować piękną melodią, wywołać ciarki jedynym w swoim rodzaju klimatem, zaśmiać się w twarz, by po chwili zapłakać rzewnie nad własnym i Twoim losem. Album, który trafia prosto w serce i celnie opisze każdą życiową porażkę oraz trudną sytuację. Który ociera się o absolut na tyle często, że nie zasługuje na inną ocenę niż tą przyznawaną arcydziełom najwyższego gatunku. 10/10. Innej opcji nie było, ani przez moment.
And in the end, I'm left with nothing
Except the memory of believing my own lies.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz