wtorek, 17 czerwca 2014

Linkin Park - The Hunting Party (recenzja)

Niewiele jest rzeczy bardziej kuszących niż rozpoczęcie tego tekstu kąśliwym pytaniem w stylu "Kogo w ogóle interesuje nowy album Linkin Park w 2014 roku?". Po dłuższej chwili zastanowienia jednak bardziej na miejscu byłoby zrezygnowanie z takiego wstępu. Omawiana płyta wszakże - choć nie da się ukryć, że nieco gorzej niż w złotych latach zespołu - nie radzi sobie jakoś źle na listach sprzedaży, a dodatkowo pytanie zalatywałoby nieco hipokryzją. W końcu mnie samego zainteresowała na tyle, że aż poświęcam jej notkę. To prowadzi jednak do innego znaku zapytania. Mianowicie dlaczego?

Wspomnienia. To słowo klucz w wypadku Linkin Park. Nieliczni w moim wieku nie przechodzili etapu fascynacji tym zespołem (jak i całym numetalowym nurtem, którego Linkini byli przywódcami) w latach podstawówki/gimnazjum, kiedy to szczerze można było ich nazwać najpopularniejszą kapelą w kraju. Na nieszczęście dla LP jednak nieliczni również z tego nie wyrośli. Jakoś w okresie między Minutes to Midnight a Thousand Suns większość młodych fanów jeśli nie poszła w swoją stronę, to przynajmniej znalazła sobie nowych idoli, dotychczasowych spychając nieco w cień. Fala popularności w dużej mierze odeszła, ale Mike Shinoda i spółka zostali, desperacko poszukując nowego pomysłu na siebie. Efektem były, niestety, dwa słabiutkie albumy z 2010 i 2012, na których flirty ze średnio wysmakowanym popem i elektroniką ostatecznie obnażyły charakter muzyki Linkin Park jako bardziej produktu niż autentycznej sztuki. Produkt ten w dodatku znacząco stracił na jakości, zniknęły ostatnie ślady charakteru, dzięki któremu w początkach wieku LP jeszcze mogli się podobać. Fiasko nowego kierunku, utrata wiarygodności i delikatne obniżenie rangi zespołu na świecie w połączeniu z coraz częstszymi negatywnymi opiniami dawnych fanów doprowadziły zespół w tym roku do deklarowanego powrotu do korzeni i dawnego etosu. Do muzyki, która dała im pozycję w świecie muzycznym. I - bądźmy szczerzy - pierwszy singiel w starym stylu, Guilty All The Same, okazał się być najlepszą piosenką Linkinów od lat.



Utwór z gościnnym udziałem Rakima, choć oczywiście wywołał delikatny uśmiech maksymalnie wypolerowaną produkcyjnie stylizacją na hardrockowanie, miał zarazem dość udany riff gitarowy i zgrabny refren. Nie stanowił wielkiego osiągnięcia, lecz zwyciężył na dwóch bardzo istotnych polach. Po pierwsze, wreszcie Linkin Park dało się słuchać bez wyrazu zażenowania na twarzy, co najwyżej z lekkim posmakiem - nomen omen - "guilty" pleasure. Istotna jednak jest w tym wszystkim cząstka "pleasure", obca zespołowi przez dłuższy okres czasu. W dodatku po drugie i najważniejsze, zachęcił do sprawdzenia całego albumu w nadziei na niezobowiązującą, nostalgiczną wycieczkę w przeszłość.

Przeliczyłem się jednak.


Już na otwarcie, w Keys to the Kingdom, Chester Bennington wydziera się "no suprise", co doskonale podsumowuje generalny obraz albumu, jak i samego utworu, który bardzo stara się pozować na brutalny i agresywny, zachowując zarazem maksymalnie przyswajalną obróbkę muzyczno-produkcyjną. Efektem jest opakowana rewolucja (copyright: Afro Kolektyw), która wywołuje nie tyle uczucie jakiegoś wielkiego zażenowania, co jest po prostu przekomiczna. Efekt ten dotyka zdecydowaną większość płyty, wypełnionej wybitnie ostrymi jak na współczesny Linkin utworami, z których pamięta się tylko i wyłącznie krzyczący wokal. Wszystko zagrane na jedną nutę, wszystko przypominające usilne prężenie wątłych muskułów przez cherlawego chłopca. Hunting Party to jedna wielka poza i próba powrotu do dawnych czasów pod publiczkę, w której nie kryje się nic poza tęsknotą do lepszego okresu, a brakuje najważniejszego. Dobrego materiału. Taki One Step Closer może nie był szczytem muzycznego wyrafinowania, ale mógł się podobać, był wyrazisty i hitowy. Tutaj mamy do czynienia wyłącznie z łojeniem bez większego pomysłu i na jedno kopyto. 12 utworów, które zlewają się w jeden wielki, nic nie znaczący hałas. I tylko szkoda dobrych wokali Chestera na taki album i tak prostacko-pozerskie teksty, których najlepszym przykładem "Imitations of rebellion, rebellion, rebellion, rebellion" w (kto zgadnie?) Rebellion.

Na upartego znaleźć można, co prawda, wyjątki od tej reguły (potwierdzające ją zarazem), ale nie świadczy to jednak zawsze o lepszym poziomie utworu. Taki Until It's Gone na przykład - od dominująco bezmyślnego łojenia odróżnia się tym, że jest po prostu jednoznacznie straszny. Najmniej fortunne możliwe połączenie patentów rockowo-popowych, półśrodek najgorszego sortu. Nie łoi również nieznośnie patetyczne Final Masquerade, czy nijaki w swojej spokojności Drawbar. Jedynymi jaśniejszymi punktami na ubogiej muzycznej mapie Hunting Party zdają się być wyłącznie wspomniany pierwszy singiel, który przynajmniej ma melodię, oraz punkujące War. Reszta do zapomnienia, co nie znaczy, że będzie to takie łatwe. Kryzys w Linkin Park nie polega wyłącznie na zmianie kierunku zespołu w ostatnich latach. To przede wszystkim jest już kapela wypalona.

3/10, może nieco naciągane za dwa niezłe kawałki i inspirację do wspomnień. Delikatny postęp jest, ale Linkin Park na chwilę obecną zdaje się być oficjalnie skazane na penetrację zupełnych muzycznych nizin. Smutek. I niedoścignione Hybrid Theory.

2 komentarze:

  1. Za tak solidną dawkę ignorancji i niewiedzy autor tej recenzji powinien zostać zesłany do jakiegoś obozu pracy. Nienawiść i zacietrzewienie powinno się leczyć... Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy praca ogrodnicza zalicza się do kategorii pracy obozowej, ale jeśli tak, to nawet nie wie Pan, jak idealnie Pan trafił. ;) Również pozdrawiam i liczę, że leki na gardło uleczą mnie także z nienawiści i zacietrzewienia. :)

      Usuń