Zdaję sobie sprawę z tego, że w obliczu tego faktu zmierzamy w stronę osiągnięcia maksymalnego znośnego nasycenia tym wyrazem, jednocześnie jednak mając nadzieję, że ten punkt jeszcze nie nastąpił. Trudno jest bowiem unikać pewnych sformułowań, kiedy Historia (wielka litera nie jest przypadkowa) naprawdę dzieje się na ludzkich oczach.
W maju bieżącego roku minęło dokładnie 35 lat od zakończenia pierwszego w karierze touru kobiety, której właściwie nie trzeba nawet przedstawiać: Kate Bush. 14 dnia piątego miesiąca roku pańskiego 1979 ostatni występ w londyńskiej hali Hammersmith Odeon (obecnie znanej pod znacznie mniej zachęcającą nazwą sponsora - Eventim Apollo) zamknął "The Tour of Life", serię dwudziestu ośmiu europejskich koncertów, które znacząco wpłynęły na zbudowanie legendy artystki dzięki ich niezwykłemu charakterowi oraz, eufemizując, ekskluzywności. Z biegiem lat okazywało się bowiem, że tournee, łączące w sobie elementy muzyczne, poetyckie i teatralne stało się jej jedynym - kolejne ogłaszane w latach 80. i 90. trasy po kolei odwoływano, zaś niemal kompletne wycofanie się Kate z życia publicznego po albumie The Red Shoes i zaledwie okazjonalne powroty z nowymi nagraniami zdawały się kompletnie przekreślać nadzieje fanów na jakikolwiek występ na żywo. Integralnym elementem życia są jednak zaskoczenia - i ta sytuacja dowiodła tego w najlepszy możliwy sposób.
Kwiecień 2014 przyniósł tym samym zupełnie niespodziewane ogłoszenie sierpniowo-wrześniowej serii piętnastu koncertów "na starych śmieciach" Apollo. Sama informacja, choć wywołująca uzasadnioną radość, w kontekście nieodbytych występów z lat poprzednich nie prowadziła jeszcze do euforii - ta nastąpiła dopiero w ostatnią środę wieczorem. Tak, to naprawdę się stało. Kate Bush stanęła na scenie po 35 latach, i zrobi to ponownie jeszcze kilkanaście razy do dnia 19 września. Bliska ekstazie reakcja mediów sugeruje niewiarygodną klasę i formę powracającej po latach Kasi, wywołując uzasadnioną ciekawość, chęć poszerzenia geograficznego serii występów (koncert w stolicy kraju nad Wisłą nagle staje się nieco mniej nierealny) oraz dając okazję do przyjrzenia się albumowi, który do dnia 28 sierpnia tego roku stanowił obiekt westchnień za lepszymi czasami i niedościgniony św. Graal (formalnie nadal tak jest, pojedyncze egzemplarze są dostępne za bardzo wysoką cenę) dla fanów. Zapisowi przedostatniego koncertu z poprzedniej trasy sprzed 35 lat.
Szersze opisywanie koncertówek pod względem czysto muzycznym to generalnie nie dość, że trochę bezsens (zdecydowanie lepiej skupiać się na tym, co straciło/zyskało w porównaniu do wersji studyjnej, większość zespołów zachowuje przecież bardzo podobne ramy formalne utworów - chyba, że ktoś nazywa się Swans), to w dodatku wciąż niewprawiona materia dla mnie, robię to bardzo rzadko - postaram się tym samym o maksymalny konkret. Live at the Hammersmith Odeon stanowi więc zapis występu Kate Bush z dnia 13 maja 1979 roku. Zapis okrojony, z całości wydano zaledwie dwanaście utworów, co z perspektywy obecnych realiów może nieco razić, lecz hej - wydawnictwo rzucono na rynek w latach 90., gdy zdawało się, że Kasia nigdy nie stanie już na scenie. Może to dość brutalne, lecz mam wrażenie, że jeszcze do niedawna nikt by nie narzekał, a brak kompletności może razić jedynie w kontraście do bogactwa internetowych nagrań z koncertów, które nieco rozleniwiło odbiorców. To nie jest kobieta, która jak większość popularnych kapel występuje od lat co drugi dzień - i w związku z tym nawet teraz nie potrafię psioczyć. Brak absolutnej kompletności dokumentacji to co najwyżej delikatny minusik w obliczu tego, że materiał ukazuje fanom większą część bardzo istotnego okresu, który jeszcze kilka dni temu mógł zdawać się nie do powtórzenia. Narzekanie na to w jakimś większym zakresie jest co najmniej niestosowne i nie na miejscu, przynajmniej jak dla mnie.
Wykonawczo? To chyba jeden z nielicznych albumów live, w wypadku których tego typu pytanie staje sie retorycznym. Mamy przecież do czynienia z Kate w okresie początkowym, w młodości, w szczycie sił witalnych. Tuż przed eksplozją artystyczną związaną z The Dreaming i Hounds of Love, lecz już z szerokim wyborem utworów świetnych i genialnych (materiał obejmuje rzeczy z pierwszych dwóch płyt oraz wówczas jeszcze niewydanej Never for Ever), a każdy jest tu obecny. Nie było możliwości wtopy, nie następuje ona w żadnym momencie. Świetny wokal Bush sprawuje się bez zarzutu (najlepszym przykładem wymagający refren Wow i najpiękniejsza kobieca piosenka w dziejach świata, Wuthering Heights), instrumentaliści wkraczają do akcji w najlepszych możliwych momentach, działając na korzyść muzyki (psychodeliczna końcówka Kite, rozbudowane solo na finiszu James and the Cold Gun), a ja mogę jedynie - choć bardzo tego nie lubię i uważam za balansujące na cienkiej granicy nawet niezależnie od intencji autora - rozpływać się i pogłębiać uczucie do Kasi. Wokalistka marzeń z zespołem marzeń, wykonująca najbardziej wymarzoną z setlist dostępnych w tamtych czasach. Posiadającą wszystkie momenty, potrzebne w dobrym występie tego typu artystki - od rozmarzenia (otwierające album i całą karierę Kate Moving), przez czady (Violin oraz Hammer Horror), po czyste piękno (wspomniane Wichrowe Wzgórza). Być może nie jestem najbardziej obiektywną osobą do pisania na ten temat, a ktoś z chłodniejszą głową na temat tej pani znalazłby jakieś mankamenty - lecz jednak nie on to pisze, tylko ja. A ja takowych nie znajduję.
Tak wyglądało to 35 lat temu. Było magicznie. Na chwilę obecną - co zdawało się już niemożliwe - według wszelkich relacji jest bardzo podobnie. Wypada więc trzymać kciuki za to, by to był początek czegoś większego i kiedyś magicznie zrobiło się także u nas. Warto marzyć, a już dawno marzenia nie były tak bliskie realizacji. A najlepiej robić to przy najlepszym możliwym zapisie poprzedniej magii - być może niekompletnym, być może niedzisiejszym, lecz wciąż najlepszym. I zachowującym wszystko to, co najważniejsze oraz zasługujące na mocną ocenę.
9/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz