Dokładnie za tydzień katowicka Dolina Trzech Stawów będzie już pustoszeć i powoli zbierać się do porządków po kolejnej edycji OFF Festivalu - wyjątkowego wydarzenia na muzycznej mapie Polski, które (jak co roku zresztą) wypełnione będzie po brzegi wręcz zdarzeniami istotnymi na skalę mniejszą i większą. Tym razem jednak spośród tej drugiej grupy w oczy rzuca się natychmiast jeden, konkretny występ. Mianowicie dokładnie rok po koncercie irlandzkiego My Bloody Valentine na Śląsku zagości kolejna legenda shoegaze, główny bohater trzeciego dnia festiwalu i tego tekstu - Slowdive. Fakt stosunkowo wczesnego występu, jeszcze przed Belle & Sebastian doprawdy o niczym nie świadczy, gwóźdź programu jest tylko jeden. Zupełnie inaczej sprawa jednak ma się z wyborem takowego w - umówmy się, niestety mało rozbudowanej - dyskografii Brytyjczyków.
Najczęściej przewijającym się w materiałach promocyjnych, oczywistym i (żeby nie było) słusznym wyborem jest zdecydowanie drugi w kolejności legendarny Souvlaki z bodaj najsłynniejszym utworem ekipy Rachel Goswell, Alison i nie zamierzam z tym faktem w żadnym stopniu polemizować. Chcę jedynie wykazać, że ograniczanie się do tego jednego jedynego albumu stanowi w wypadku Slowdive grzech graniczący ze śmiertelnym, a sama grupa nie definiowała melancholijnego piękna tylko ten jeden raz 21 lat temu. To na tyle istotny dla muzycznego świata zespół, że udało mu się to zrobić przynajmniej jeszcze jeden raz, na swoim trzecim i, jak się okazało, finalnym albumie. W dodatku na zupełnie inny, acz równie niesamowity sposób.
Pygmalion z 1995 roku stanowi bowiem dalekie odejście od estetyki spokojnego shoegaze i znaczne poszerzenie formuły w kierunku post-rockowym. Wyeliminowane zostają ściany dźwięku, zastąpione jego nastrojowymi plamami i budowaniem klimatu przez delikatność, powtarzalność, operowanie ciszą jako równie istotnym instrumentem - tuż obok ascetycznie wykorzystywanej spogłosowanej gitary, delikatnego basu czy fortepianu. Pojawiają się wręcz wpływy czysto ambientowe, a grupa w kwestii pojmowania muzyki zdaje się niemal płynąć na wspólnej fali z późną twórczością Marka Hollisa, tworząc jednak album od początku do końca swój. Inny niż dotychczas, wyczuwalnie nasączony wieloma inspiracjami, lecz z wciąż obecnym DNA zespołu.
Otwierający ostatnie dzieło Slowdive Rutti mimo swojego wyciszonego charakteru stanowi swego rodzaju manifest tego nowego kierunku, nosząc wszelkie cechy tego typu oświadczenia. Jest potężne (trwa ponad dziesięć minut, będąc najdłuższym utworem na albumie - mimo to rzucony zostaje na pierwszy ogień) i stanowi esencję klimatu Pygmaliona. Pojawiają się obficie wykorzystywane w dalszej części płyty loopy, gitara marzycielsko wygrywa jedną melodię, a perkusja delikatnie wkracza dopiero po pewnym czasie. Dominuje uczucie wyciszenia, zatracenia, bezcelowości - trzech słów, determinujących to, czym tak naprawdę jest trzeci album Brytyjczyków. Minimalizm zyskuje tu rangę wartości niemal duchowej, nadając muzyce wymiar artystycznej ascezy. Uspokoi, rozmarzy, przeniesie w inny, mistyczny wymiar, ale jednocześnie nie znudzi, na swój sposób wręcz ekscytuje. I stan ten trwa do samego końca.
Przez zapętlenie ujmujacej bezpośredniością deklaracji "Crazy for lovin' you" w kolejnym numerze na trackliście, bardzo 4AD-owskie (w samplowanym głosie Rachel przebija się wyraźne odwołanie do Dead Can Dance) Miranda, elektroniczne podbicie Trellisaze, narastające bogactwo dźwięków J's Heaven, po w zasadzie absolutnie każdy pojedynczy utwór na tym albumie, wszystko podporządkowane jest jednemu zamysłowi, nie pozwalając na pojawienie się ani jednego zbędnego momentu czy nuty, która zaburzyłaby delikatnie i cierpliwie konstruowany zarys albumu. Tutaj nie ma na takie rzeczy miejsca, płyta zbyt delikatnie operuje między estetykami (mechaniczna powtarzalność bez aspiracji do dronowego ekstremum, postrockowy szkielet idealnie wyważony z ambientem), by do takich rzeczy dopuścić. Inteligentnie, a zarazem bardzo naturalnie skrojona, nie pozwala także słuchaczowi na chwilę wypadnięcia z odrealnionego klimatu. Pygmalion zabiera duszę w daleką podróż, samemu zdając się być bardziej przedstawicielem świata duchów niż dziełem ludzkiej myśli, stanowiąc dowód na geniusz Slowdive dla tych wszystkich, którzy nie uwierzyli w jego istnienie przy okazji Souvlaki.
To, słowem podsumowania, album jak z innej planety. Rzecz, od której z okazji zbliżającego się święta nie jestem w stanie się oderwać od kilku dni, nawet mimo tego, że po powrocie zespół podobno nie gra zbyt wiele z tego materiału na koncertach. Z jednej strony trochę szkoda, "Slowdive grają Pygmalion" mogłoby być najbardziej eterycznym i nieziemskim koncertem ostatnich lat, a z drugiej jednak wybrzydzanie w wypadku zespołu z tak mocną dyskografią zdaje się być w pewnym stopniu grzechem. Tak czy inaczej w Katowicach będą działy się wielkie rzeczy, to stwierdzenie potraktować można jak pewnik.
9,5/10 z wielkim zadatkiem na maksimum w przyszłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz