W czasach, w których singiel zdaje się uzyskiwać (trochę niesłusznie, choć to już temat na szerszą rozprawkę) pozycję o większym znaczeniu dla ogółu od dobrego albumu, zdecydowanie warto czasem przyjrzeć się nowościom z tej muzycznej sfery. Ta notka ma za zadanie rozpocząć z zasady nieregularny - trudno deklarować się w szerszym spektrum czasowym, bywają wszakże tygodnie mniej obfite w tym względzie - cykl przyglądania się nowinkom na tym rynku.
Dwa zdania wstępu i wyjaśnienia zaliczone, do rzeczy.
***
Alt-J - Hunger of the Pine
Utwór, który w ciemno wręcz można nazwać wydarzeniem tygodnia, rzeczą, której warto poświęcić trochę czasu i miejsca. Oto "Delta", sensacja sprzed dwóch lat wraca do gry, z singlem promującym nowy album. Choć czy można mówić o promowaniu, skoro i tak raczej nie zaistnieją w szerszym, komercyjnym kręgu odbiorców? A na pewno nie z tym utworem, co jest ich największym zwycięstwem w tym względzie. Nie ma naginania się do nowych reguł i zmian stylistycznych (co najwyżej poszerzenie formuły, dodanie do muzyki większej ilości przestrzeni trochę a'la Radiohead), jest skrupulatne tworzenie własnej marki i charakteru. Hunger to święto raczej dla osób, które już wcześniej znały Alt-J, tych, którym ich granie odpowiada i jest dobrze znane. A zarazem święto po prostu dobrej muzyki, bo przedsmak nowego albumu jest po prostu świetny. Nie zapewniający może wielkiego porywu pierwszym odsłuchem, ale ujmujący z każdym kolejnym coraz bardziej, delikatnie wrzynający się w serce świetnie kreowanym klimatem. Spokojnie wkręcająca pulsacja, bardzo charakterystyczny wokal (Alt-J to prawdopodobnie jeden z nielicznych nowych zespołów, rozpoznawalnych już po samym froncie), bezlitośnie rytmiczna perkusja, świetne wykorzystanie sampla z Miley Cyrus, pięknie rozwijające się 5 minut inteligentnej i przemyślanej muzyki, która zarazem nie jest zupełnie matematyczna i wyzuta z uczuć, mając w sobie bardzo dużo ludzkiego pierwiastka.
Cała płyta w takim stylu będzie pięknym prezentem na jesień, na co osobiście bardzo liczę. Zanosi się na spokojne dźwignięcie trudnego w karierze każdego zespołu drugiego albumu, choć niby trudno jeszcze wyrokować... poza jednym. Za singla 8,5/10.
***
Sinéad O'Connor - Take Me to Church
Przekomiczna okładka nadchodzącego albumu (tego singla zresztą również) nie może przesłonić esencjonalnej części newsa. Najsłynniejsza kobieca łysina w świecie muzyki niezależnie od kiczowatej zmiany wyglądu wraca z nowym albumem. Następca udanej How About I Be Me (And You Be You)? sprzed 2 lat będzie mieć o tyle prościej od poprzednika, że to właśnie ostatnią płytą O'Connor wróciła nieco do łask - a w dodatku pilotowany jest urodzonym hitem. Church to utwór wręcz ostentacyjnie sklejony chyba ze wszystkich możliwych klisz, charakteryzujących zgrane i irytujące hity stadionowego rocka. A jednak w tym wypadku działa. Bombastyczne, przewidywalne i prościutkie brzmienie z podniosłym refrenem bronią się, zaśpiewane nonszalanckim, osobistym stylem Sinéad, dobrze pasującym do standardowo zaangaażowanego tekstu z ironiczno-prowokacyjnym zabarwieniem, wymierzonym w ulubiony cel wokalistki ("I'm the only one I should adore", "Take me to the church, but not the ones that hurt, 'cause that ain't the truth"). Tak, znowu uderza w Kościół katolicki, lecz walka muzyczna wychodzi jej lepiej i z większym wyczuciem smaku niż ta czysto słowna. 7/10, niech ma, zbyt przebojowe na niższą notę.
***
Morrissey - The Bullfighter Dies
Ujawnianie kolejnych części składowych nadchodzącego powrotu płytowego legendy trwa w najlepsze, natrafiając na następny spadek formy. Po dwóch naprawdę świetnych (Istanbul) i bardzo dobrych kawałkach (Earth Is The Loneliest Planet) Moz dostarcza odbiorcy miniaturkę i prawdopodobny albumowy zapychacz, w wypadku którego nawet ta standardowo dorzucona pompatyczna wersja z recytacją zdaje się lepiej sprawdzać. Oczywiście nie jest to złe, bo tacy twórcy poniżej pewnego poziomu nie schodzą, sama charakterystyczna poetyka jest plusem - "and nobody cries" - lecz trudno jest w ogóle traktować Bullfightera jako pełnoprawny utwór. Jest na to nawet nie tyle za krótki (The Smiths przecież również zdarzały się miniaturowe przeboje), co zbyt przewidywalny i jednostajny. Przyjemne, melodyjne, akordeon w tle wygrywa miłe nuty, ale niewiele więcej. Choć może to, że bardzo, ale to bardzo chłopa lubię.
Co prowadzi ostatecznie do 6/10.
***
Kiesza - Giant In My Heart
Pani z Kanady, która w tym roku narobiła lekkiego zamieszania na światowych listach z Hideaway, jednym z najsympatyczniejszych hitów ostatnich czasów, idzie za ciosem i drugim singlem. Konkluzja? Trzyma poziom. Po raz kolejny mamy do czynienia z prostym i przebojowym, ale nie prostackim bitem, nie ma przekroczenia granicy, której nie czuje większość producentów tłumnie zamieszkujących dziś listy przebojów. Świetnie wykorzystany jest sampel, w refrenie w zasadzie będąc główną osią dobrej melodii.
Kiesza w roku 2014 jest póki co jak ostoja tego, co przebojowe i "sprzedające się" granie ma do zaoferowania najlepszego, rozwiewając wątpliwości co do utrzymania poziomu przy jednoczesnym sukcesie w tym gatunku muzyki. I oby tak dalej. 7/10.
***
Jessie Ware - Tough Love
"Aaa, to ta od Wildest Moments?" No, może nie tylko, ale zgadza się. Zgadza się również poziom, bo nowy singiel Ware to również porządny kawałek, choć w innej stylistyce. Mniej przebojowy, bardziej kameralny i nastawiony na zaintrygowanie, a zarazem... trochę niedokończony? To wrażenie tylko po początkowych kontaktach, ale ten nieregularny rytm i niemal reggae'owy ślad gitary w tle, otoczone specyficznie cichym klimatem aż proszą się o rozwinięcie, które nie następuje. Szybko pojawia się natomiast koniec utworu, i jeśli przyjąć że jedną z ról singla jest zaintrygować, to Tough Love spełnia ją doskonale. Gorzej, że wywołuje zarazem lekki niedosyt. Taki mniej więcej na 6,5/10.
***
Slash - World On Fire
W wypadku nowego Slasha równie istotne jak sam utwór jest wideo do niego. Czyli w skrócie: pentagramy, szczucie cycem, gibanie się skąpo ubranej modelki na masce auta z wykorzystaniem rozmaitych, sugestywnych gestów, szczucie tyłkiem, krew, gibanie się przed obiektywem kamery, zdejmowanie stanika. Nie żeby mi się to nie podobało, podoba bardzo (szkoda tylko, że mogę udostępnić tutaj tylko w ten sposób, Blogger why?) ale niestety Mr Hudson nie osiągnął swojego podstawowego celu. Niezależnie od tego, jak bardzo facet może takie wideo zaaprobować - nie odciągnęło mnie od wniosku, że tło muzyczne jest tak samo nużące, odcinające kupony, zrobione na najprostszych możliwych motywach "męskiego rokendrola", słabiutkie. Z klipem czy bez niego. A szkoda, bo ostatnia płyta była tak nawet nawet. 3/10.
***
Arctic Monkeys - Snap Out Of It
Sprawa w tym wypadku prosta i jedno zdanie wyjaśnienia powinno wystarczyć. Mianowicie to kolejny singiel Małp z AM, doczekał się nawet klipu. 8/10.
***
Dawid Podsiadło - No
Singiel? Na to wygląda, skoro coraz częściej słyszany jest w radiach, zaczął nawet zaludniać listy przebojów (4 miejsce w debiucie w Trójce, hehe, taki sukces). Paradoksem jest to, że chłopak, który nagrał większość debiutu w obcym języku, dopiero teraz wypuszcza pierwsze promo z wykorzystaniem tej dominującej angielszczyzny. W dodatku jest to utwór, który przy początkowych odsłuchach Comfort and Happiness - mimo całego mojego uznania dla debiutu Dawida - był bardzo blisko irytowania. Przeciągłe wycie w refrenie, repetytywność, uproszczenie. I moja pomyłka, bo po wyciągnięciu na cyngla No sprawdza się dość dobrze. Oczywiście, nie jest to wielka rzecz, nawet sam Podsiadło miał już lepsze utwory, ale chodzi po głowie należycie (a o to wszakże chodzi w singlowości materiału), a melodia nie jest wcale tak dobijająco prosta, jak się ją odbierało swego czasu. Wyszło na plus, tak po prostu. Z wielkimi przeprosinami za niedocenienie i bez większego oporu, 6,5/10.
***
Coldplay - A Sky Full of Stars
Tak, będziemy kopać leżącego, ale sam się podkłada, a jest okazja w postaci oficjalnego usinglowienia stworzeniem klipu. Chris Martin za wszelką cenę usiłuje udowodnić, że porwie tym kawałkiem tłumy. Idzie więc ulicą w eksponującym muskulaturę podkoszulku, z kwiatkami, gitarką i przenośnym zestawem perkusyjnym w wersji jednoosobowej. Zwraca uwagę, misja zakończona powodzeniem. Przechodzi więc do drugiego postawionego przed sobą zadania. Chce dodatkowo pokazać, że to wybitne dzieło zespołowe, a nie on feat. Avicii. W związku z tym w feerii kolorów, baloników, baniek mydlanych (kogoś poza mną mdli od cukierkowości?) i podobnych dociera do reszty członków kapeli, wspólnie odgrywając ten utwór na akustyku, elektryku i perkusji. Tak, nikt się nie przesłyszał. Coldplay udaje, że gra czysto klubowy kawałek na instrumentach. Dwie elektryczne gitary wykonujące ruchy rzeczywistego używania przy absolutnym braku ich wykorzystania w utworze to pewny składnik składanki "best of 2014", problem tylko w tym, że raczej ironicznej.
Nieznośne, niezrozumiałe i bezsensowne, tak samo jak słuchanie tego utworu. Chyba że w ramach naukowej ciekawostki, jedynego klubowego utworu w dziejach bez zupełnie żadnej witalności, w dużej mierze nudnego i słabego zarazem. Dla formalności, 1/10.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńOstatnio mam wrażenie, że zespoły, które nigdy nie zaistnieją w świecie komercyjnej konsumpcji, podkręcają tempo, podwyższają poziom i tworzą perełki tak jak Alt-j.
OdpowiedzUsuńKiesza faktycznie trzyma forme i mam nadzieję, że tak zostanie.
Jessie Ware - poprawnie, acz bez szału.
A co do Coldplay zgadzam się w 100% - cała płyta senna i jeden, tani klubowy kawałek, który błyskawicznie podbił stacje radiowe - pytanie tylko po co, skoro nie zasługuje?
Zapraszam do mnie: http://beatouttherhythm.blogspot.com/
Racja, nie zasługuje, lecz niestety, takie prawo stacji radiowych - łatwo tam dostać się za samą nazwę i dawne dokonania, ewentualnie maksymalnie uproszczoną melodię, wiele nie trzeba. :c
UsuńJednak zawsze zostają poprzednie albumy. ;>