Zespół, który pojawił się na początku stulecia właściwie znikąd, by krzesać piękne i smutne melodie prostymi środkami (Trouble, Don't Panic, The Scientist - wszystko to jedne z najśliczniejszych piosenek tego wieku, kto uważa inaczej, ten nie ma serca) niemal z miejsca stał się jednym z najważniejszych brytyjskich debiutantów naszych czasów. Stylistyka ta obowiązywała panów do trzeciej płyty włącznie, podczas gdy na czwartej - poniekąd słusznie - doszli do wniosku, że trwanie w smętności to prosta droga do ślepego zaułka, świeżość smutku i zamulenia nie może trwać długo. Porwali się więc na poszerzenie brzmienia i skierowanie w kierunku delikatnego upopowienia. Wydana w 2008 Viva La Vida (niezależnie od opinii na temat jej poziomu muzycznego) stanowiła przez to stosunkowo logiczne rozwinięcie tej formuły, utrzymane w ryzach przyzwoitości i potwierdzające gwiazdorski status Chrisa Martina i spółki. Krach przyszedł dopiero potem.
Stadionowość i komercyjność bowiem wyraźnie zasmakowała panom, którzy niebezpiecznie przekroczyli granicę dobrego smaku, docierając do etapu nieznośnej cukierkowości i wielkich przebojów, kreowanych najprostszymi metodami. Coldplay na kolejnej płycie stworzył wydmuszkę, kolorowy fajerwerk do bawienia gawiedzi, za którego chwilowym błyskiem nie podążało nic więcej. Odwrócenie się od zespołu "prawdziwych fanów", narzekających na komercjalizację i zmiany przysporzyło zarazem tysięcy nowych, a kolejnym, porażająco logicznym krokiem dla zespołu stało się pogodzenie dwóch światów.
I taki jest Coldplay w roku 2014. Starając się tworzyć dla wszystkich, tworzy tak naprawdę dla nikogo, upychając na jednym albumie zarówno elektroniczne eksperymenty rodem z Jona Hopkinsa (Midnight), akustyczne balladyny w stylu debiutu (Oceans z absolutnie niepotrzebnym bitem w tle) i klubowy utwór dla mas, wyprodukowany przez Avicii (A Sky Full of Stars, prawdopodobnie jedyny w dziejach dance'owy kawałek całkowicie wyzuty z jakiejkolwiek energii). Przy czym całemu zestawowi towarzyszy znajoma z otoczka smutku, tym razem powiązanego z rozpadem związku Chrisa Martina, tworząc jeden wielki groch z kapustą. Wymuszona przez sytuację zespołu eklektyczność to tylko kolejny w dziejach dzisiejszego Coldplay pozór, w każdej odsłonie stanowiąc półśrodek, a dominującym na krążku uczuciem jest nuda - ewentualnie oddziaływanie na emocje, ale tylko pod postacią irytacji.
Paradoksalnie jednak, mimo całej masy mankamentów, Ghost Stories ma kilka pozytywnych punktów, co wpływa na ostateczną ocenę. To płyta nieco lepsza od poprzedniczki - nie stanowi to może wielkiego osiągnięcia zważywszy na chwilami tragiczny wręcz poziom Xyloto, ale zawsze warte jest zauważenia. Jest bardziej zwarta wewnętrznie przez obfite podlanie ambientem, krótsza i dzięki temu nie nużąca, zręcznie unikająca dobijającej jeszcze niedawno u panów cukierkowości (choć klamra z pseudoanielskich chorałów sugeruje co innego) a przede wszystkim kryje w sobie kilka naprawdę sympatycznych momentów pod kątem czysto muzycznym. Urokliwy w swojej prostocie refren Magic broni się wbrew generalnej tendencji spadkowej tekstów Martina - a w dodatku nawiązujący do konwencji filmu niemego klip do tego utworu jest świetnie zrealizowany, estetyczny i po prostu bardzo, ale to bardzo ładny. Gitara w True Love przypomina, kogo właśnie jeszcze niedawno okrzykiwano nowoczesnym następcą U2. Otwieracz, Always In My Head, ma dobrą melodię, a kilka elektronicznych podkładów w tle mimo mizerii całej reszty naprawdę przyjemnie się słucha. I nie sposób tego nie zauważyć, nawet jeśli bezwzględna krytyka Coldplay ostatnimi czasy stała się zajęciem łatwym i przez to kuszącym.
5/10. Na zachętę. Częściowo z dawnej sympatii, częściowo za delikatne odbicie po upadku na poprzednim albumie, a jeszcze w innej części z ciekawości, jaki będzie ich następny krok. Nie kopią sobie już muzycznego dołka tak zdecydowanie i choć biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności końcowe O może symbolizować nicość, w którą zmierzają, to sprawa nie jest jeszcze do końca przesądzona. Być może zechcą znów walczyć o opanowanie żywej, muzycznej materii, a Chris Martin na nowo zacznie wzbudzać współczucie tylko (i aż) ujmująco zwyczajnymi w smutku tekstami i melodią. Na chwilę obecną robi to zupełnym zagubieniem własnego zespołu i medialnie eksponowanym życiem uczuciowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz