Nadzieję niesie jednak tradycyjny jesienny wysyp wydawnictw, spośród którego jednym z najbardziej wyczekiwanych jest z pewnością nowy twór - nomen omen - Lekarstwa. Zapowiedziany w lutym kolejny album The Cure opierać ma się jednak na materiale z sesji do poprzedniego, w związku z czym zdecydowanie warto się przyjrzeć poprzedniej próbie Smitha i spółki, starając się wyczuć ewentualne punkty wspólne i tym samym delikatnie skonkretyzować oczekiwania.
Tym samym - gdybając - jeśli nowy krążek Cure ma mieć jakieś wyraźne powiązania z poprzednikiem, to spodziewać się można znajomo brzmiącego albumu. 4:13 jest bowiem świadectwem tego, że w XXI wieku zespół inspiruje się przede wszystkim swoimi starszymi dokonaniami, operując wszelkimi estetykami, w których czuł się dobrze od dawna. Namaszczany czasem na "nowoczesny klasyk" otwieracz, Underneath the Stars stanowi głęboki ukłon w kierunku smutasów ery Disintegration, podczas gdy choćby następujący po nim The Only One kieruje się ku względnej wesołości popowych momentów kariery Smitha. I żaden z tego zarzut w sensie dosłownym, raczej wytłumaczenie obecności mielizn na tej płycie. Brak większych inspiracji poza zerkaniem do własnej twórczości nie tworzy bowiem perpetuum mobile, nie owocuje utworami równie genialnymi jak pierwowzory, a raczej stosunkowo zręcznymi kliszami. Ostatnia jak do tej pory albumowa próba The Cure to wielka powtórka z rozrywki, pozbawiona jednak znacznej części uroku poprzedniczek i nierówna. Mimo wybijających się momentów (lekka eksperymentalność Freakshow, rozpędzony i nerwowy Sleep When I'm Dead, trzymany w melodycznych ryzach na przekór pogmatwanemu klimatowi) większość 4:13 Dream brakuje jednak iskry Bożej i świeżości, charakteryzującej poprzednie dokonania, które pozwoliłyby uniknąć zbyt często pojawiającej się błahości. To zręczna i dobrze się słuchająca autokopia, lecz często niewiele ponadto.
Obecny na albumie spory rozstrzał stylistyczny (zespół chciał zadowolić wszystkich?) spaja w całość charakterystyczne brzmienie. Można mieć do niego zastrzeżenia o lekką kanciastość czy brud, lecz paradoksalnie w ten sposób łączy ono ze sobą wszystkie konwencje, którymi operuje tu The Cure. Wyeksponowanie lekkiej chaotyczności, osadzenia na brudnych, rockowych gitarach staje się elementem wspólnym dla całej zawartości 4:13, tworząc album z charakterem, a nie składankę utworów z różnych półek. Pomaga również określić jednoznaczniej tożsamość Kjurów w roku 2008 jako zespołu rockowego, zabierając przy okazji troszkę ciążącego płycie banału. Mimo wszelkich często wyrażanych zastrzeżeń, brzmienie stanowi zdecydowany atut albumu, działając na jego korzyść.
Jak zaprezentuje się The Cure w 2014 roku? Tego - na chwilę obecną - nie wie nikt. Natomiast jeśli materiał z sesji do poprzedniego albumu w swojej drugiej odsłonie miałby okazać się znacząco tożsamy z pierwszą częścią, otrzymałby 6/10 i byłby sympatyczną podróżą w chwalebną przeszłość (ten głos, klimat, charakterystyczność) bez zobowiązań, lecz niestety i bez większych uniesień. Przyniósłby kilka nawet niezłych kawałków, ale zarazem zakończył niezbyt wesołą konkluzją "najlepsze lata dawno minęły", do której zespół takiego kalibru nie powinien dopuszczać. Wierzę, że tym razem do tego nie dojdzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz