niedziela, 20 lipca 2014

Once In A Lifetime: Monty Python Sings

Pisanie laurek muzycznych, wbrew wszelkim pozorom, absolutnie nie jest sprawą łatwą. Łatwo w nich o przekroczenie kilku podstawowych dla każdego autora granic: wiarygodności, wazeliniarstwa i nudy, bardzo prosto przejść w mało interesujące wygłaszanie beznamiętnych formułek.

Czasem jednak trzeba porwać się i na takie projekty, w związku z czym dla bezpieczeństwa czytelnika będę je oznaczał specjalnym tytułem (patrz wyżej), by dało się ich z miejsca unikać. Dziś pierwszy raz, okazja do złożenia hołdu pewnej płycie i pewnym ludziom jest bowiem oczywista i prawdopodobnie najlepsza z możliwych. Mamy bowiem 20 lipca 2014 roku, datę oznaczającą ostatni z planowanych występów na "reunion tour" Monty Pythona, czyli - nawet biorąc pod uwagę sam fakt dojścia do scenicznego powrotu, który jeszcze niedawno zdawał się niemożliwy - zważywszy na wiek tych panów, najprawdopodobniej ostateczny i finalny show grupy. Idealny moment, by wrócić do ich spuścizny.

Zanim jednak do tego dojdzie, wszystkich oczekujących choćby pozorów dziennikarskiego obiektywizmu niniejszym proszę o zostawienie tego tekstu w spokoju. Obiektywnie nie będzie, nie potrafię silić się na krytykę osób, które de facto stworzyły jakąś część mojej świadomości. Budowali moje poczucie humoru, byli - i są - jednym z podstawowych fundamentów mojej mięty do wszelkiej brytyjskości, stali się synonimem ironii może nie elitarnej (jak twierdzą snoby, które wprost uwielbiają zasłaniać się Pythonem jako "klasycznym, wykwintnym humorem nie dla mas"), ale opartej na najistotniejszych kwestiach, których we współczesnym świecie często dotkliwie brakuje: dystansie, abstrakcyjności myślenia i wyczuciu smaku, który pozwala zdemaskować i bezlitośnie obśmiać wszelkie stereotypy i standardowe ludzkie zachowania. Jeśli ktoś chce głębokich analiz, stwierdzeń, że wraz z powrotnym tournee stali się częścią establishmentu, z którego kpili, omówienia części tekstów, które może gorzej zniosły próbę czasu - proszę wybaczyć grubiaństwo, ale tam są drzwi. Pewnie, że Monty Python Live (Mostly) to przedsięwzięcie nieco wątpliwe, że Money Song staje się w jej obliczu boleśnie autobiograficzna, a lata lecą i nie wszystko jest wybitnie ponadczasowe, zgadzam się. Ale w obliczu ostatniego występu ja nie chcę oceniać ich takich, jakimi są teraz. Ja chcę oceniać to, co dla mnie zrobili, ile znaczą, i jacy byli w złotych latach.

A w tym konkretnym wypadku - w roku 1989, kiedy wyszła wspomniana w tytule kompilacyjna płyta.


Monty Python Sings zebrało wówczas wszystkie najpopularniejsze utwory, pojawiające się zarówno w odcinkach Latającego Cyrku, pythonowych filmach, jak i audycjach radiowych sprzed okresu telewizyjnego (świetny, oparty o chopinowskie piano i brytyjską historię Oliver Cromwell wraz z jego rewelacyjnie zaśpiewanym, encyklopedycznym refrenem) w "czystych" wersjach, wyzbytych salw śmiechu rodem z serii BBC i filmowych odgłosów w tle. Wyjęte z realiów obrazu bronią się wciąż doskonale, łącząc ze sobą dwie najistotniejsze cechy klasyki piosenki kabaretowej: znakomity, uniwersalny na przestrzeni lat tekst, oraz zręczną melodię (w większości autorstwa muzycznego mózgu ekipy, Erica Idle). Pythoni pod względem muzycznym osiągnęli tu gatunkowy absolut: w oparciu o proste środki - zwykle jest to piano - i wokale, które, że tak to ujmę, śpiewem na co dzień się nie parają, tworząc utwory, które nie tylko nie zdążyły się jeszcze zestarzeć, ale zarazem są na tyle dobrze skonstruowane i po prostu melodyjne, by przez te dekady wciąż bronić się kompozycyjnie. Najlepszym przykładem partie klawiszy, o które oparte są całe legendarne Lumberjack Song i miniaturkowe Penis Song - rzeczy proste jak drut. Mimo to wciąż nikt nie odmówi im uroku i zręczności, a przynajmniej nie będę to ja. 

Przykłady takiego postępowania w dalszej kolejności można mnożyć, od saksofonu w Henrym Kissingerze, przez zapętlone dwa motywy prowadzące wspomnianą Money Song i ascetyczne tło Finland, po kpiącą z estetyki szant i jednego z ulubionych tematów Pythonów - księgowości - Accountancy Shanty. To nie są rozbudowane, bombastyczne melodie (choć zdarzają się wyjątki, ale uzasadnione pomysłem twórców - Every Sperm Is Sacred czy Christmas In Heaven to wszakże oczywiste szydery z estetyki musicalowej), nie taka ich rola. To piosenka kabaretowa, one mają być proste. Wielkim osiągnięciem i potwierdzeniem geniuszu Pythonów jest jednak ich jakość i ponadczasowość, czyniące album najlepszym możliwym wyborem w kategorii muzyki z komediowym podtekstem. 25 utworów bez żadnej wtopy, ba! - wyraźnie brakuje tutaj niektórych fragmentów ich dzieł. Gdzie jest pieśń o Sir Robinie? Gdzie mój osobisty faworyt wśród mniej docenianych utworów, Sgt. Duckie's Song? Na drobne ubytki nie sposób jednak narzekać, ta kompilacja zbyt dużo oferuje na własną rękę. Braki w dzisiejszych czasach każdy może sobie zgrać na własną rękę, ewentualnie wstawić do tekstu, patrz niżej:


Omówienie części lirycznej jest jeszcze prostszą kwestią niż muzycznej. Wyjątki na tej planecie nie słyszały Always Look On The Bright Side Of Life, jednego z najlepszych filmowych closerów w dziejach (odwagą jest rzucić go na sam początek płyty!), nie bez przyczyny znajdującej się w wielu topach wszechczasów. Cała reszta to poziom porównywalny - zgrabne, inteligentnie dowcipne, czasem melancholijne linijki w stylu najbardziej eleganckiego na całym albumie Galaxy Song.

So remember, when you're feeling very small and insecure
How amazingly unlikely is your birth
And pray that there's intelligent life somewhere up in space
'Cause there's bugger all down here on Earth.

Brak pytań, za to dwa stwierdzenia. Niekwestionowana klasyka i jedno z ważnych kulturowych dziedzictw ludzkości. Long Live The Pythons i wielka zazdrość w kierunku tych, którzy zasiądą dziś w londyńskiej hali O2. Tyle, dziękuję za uwagę, mając nadzieję, że nie było aż tak tragicznie wazeliniarsko.

Ocena oczywiście maksymalna, dla formalności: 10/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz