sobota, 7 czerwca 2014

"Ja przyszedłem się kochać", czyli Świetliki, Białystok 5.06.2014r.

Ten dzień, ten wieczór od samego początku był specyficzny. Nagła zmiana pogody w kontekście kliku ostatnich, deszczowych dni od początku podszyta była specyficzną fałszywością i niepokojem, co w pełnej krasie objawiło się wieczornym oberwaniem chmury. Wielu szukało w tym momencie schronienia przed ścianą wody, ale tylko nieliczni mogli je znaleźć w białostockiej Famie, za okazaniem biletu na koncert Świetlików. W tym gronie znalazł się również niżej podpisany.

Wpływ aury szybko okazał się być czynnikiem determinującym zapełnianie się elegancko przyciemnionej sali, na której miejsc siedzących brakować zaczęło na długo przed rozpoczęciem koncertu. Publika, złożona w połowie z posiadaczy legitymacji szkolnej/studenckiej, a w połowie z posiadaczy brzuszka i życiowego doświadczenia, w pewnym momencie zaczęła w pewnej części dość desperacko poszukiwać wolnych krzeseł. Dla wielu osób pozostawionych na lodzie nie stanowiło jednak problemu przestanie tych dwóch godzin z lekkim hakiem na nogach, choćby przy barze - sprawdzałem osobiście, choć akurat pod sceną. Tym niemniej osiągalne bez większego wysiłku.

20:30 z lekkim hakiem okazała się być, zgodnie z planem, godziną rozpoczęcia. Najpierw niespodziewane wejście Mistrza Świetlickiego z butelką wody (jak się później okazało, bardzo istotnym elementem koncertu) spośród tłumu przy wejściu głównym, później powrót i ponowne wejście z całym, stosunkowo rozbudowanym zespołem (obok samego mistrza ceremonii największą uwagę zwracającym postacią młodziutkiej Zuzanny Iwańskiej, dzierżącej altówkę). Szybkie rozstawienie się było jedynie przejściem do początku występu, tożsamego z początkiem zeszłorocznego albumu i utworem tytułowym z tegoż. Sromota i następująca po niej seria zgodna z płytową tracklistą w szerszym kontekście okazała się być jedynie porządną rozgrzewką, pozwalającą jednak zaobserwować kilka rysów konstytutywnych koncertu.

Po pierwsze i podstawowe, Marcin Świetlicki ma charyzmę jak diabli. Na scenie zdaje się być postacią z zupełnie innej bajki, co znacząco wpływa na stopień zainteresowania publiki jego osobą. Jest nonszalancki, ostentacyjny, charakterystyczny. Bujając się na nogach, nerwowo gestykulując, co chwila zdejmując i naciągając nieodłączne ciemne okulary i mistrzowsko operując mimiką twarzy, rutynowo po każdym utworze "schodząc do parteru" po łyk wody ze wspomnianej butelki, prowadząc konferansjerkę w specyficzny, humorystyczny sposób ("do tej pory zagraliśmy same smutne, teraz dla odmiany będzie bardzo smutna, a potem zagramy głupie i wesołe") - hipnotyzuje. Pozując na osobę kompletnie nienadającą się do bycia frontmanem (ta niemalże recytacja zamiast śpiewu) paradoksalnie staje się frontmanem idealnym w swojej specyficzności, roztaczając wokół siebie jedyny w swoim rodzaju klimat, stanowiący clou występu. Jest jak postać żywcem wyjęta ze swych outsiderskich wierszy o charakterystycznej poetyce, doskonale pomagając tekstowi pisanemu zostać odebranym przez widza twarzą w twarz.

Po drugie, zespół Świetliki jako większa całość jest nie tylko znakomicie zgraną maszyną do akompaniowania charakterystycznemu liderowi - choć z początku sprawiał takie wrażenie, z czasem jednak zaczął dochodzić do głosu zarówno w coraz bardziej rozbudowanych i improwizowanych partiach instrumentalnych (wydłużona, psychodeliczna końcówka Niebieskiego słońca) jak i w sposób dosłowny, zostając zaangażowanym w konferansjerkę w przerwach między utworami. Już wkrótce bohaterem krótkich przemów Świetlickiego stał się basista Grzegorz Dyduch i jego "lekarskie fanaberie" w postaci zmiany gitar na barytonową, by po kolejnych kilku utworach przejąć inicjatywę w krótkim monologu na temat ludzkiej kultury, wyrażanej przez powściągliwość w ruchach, także podczas miłosnych uniesień (zainspirowanym odegraniem nowofalowej Zimnej lali - "to nasz najbardziej taneczny utwór, w innych miastach ludzie dość żywo reagują...").
 
Po trzecie, integracja między liderem i zespołem wzrasta z czasem trwania występu, co dobitnie ukazało przejście po wspomnianej Lali do zestawu "nieśmiertelnych przebojów", o które upominała się publika, a których odmawiał dotychczas drażniący się z widzami Świetlicki ("gramy tylko nowe"). Przejście od nowego materiału - choć znakomicie zagranego - znacząco wyluzowało wszystkich obecnych na sali, włącznie z zajmującym scenę zespołem. Laicy mogli spokojnie stwierdzić "no, wreszcie grają coś porządnego" (autentyczny cytat, pozdrawiam nieznajomą panią stojącą z lewej </3), Mistrz poczuł się wyraźnie swobodniej w gestach, ruchach i pewności wokalu, a na twarzy instrumentalistów zagościł jeszcze szerszy uśmiech. I choć pierwsza część występu z pewnością miała swoje świetne momenty, choćby w postaci rewelacyjnego Alkoholu czy Majowych wojen z gorzko-ironiczną zapowiedzią jako "piosenki, którą nawet nie chciał się zainteresować Program Trzeci Polskiego Radia", to jednak dopiero pierwsze takty reggae'owego Oplutego rozpoczęły zdecydowanie najlepszy okres koncertu. Wiązanka hitów, rozpoczęta wspomnianym regałem, zawierająca między innymi Słonidarność, nieśmiertelnie podniosłą Filandię, w której modyfikacja tekstu "już nigdy nie będzie takiego prezydenta, premiera, prymasa" stała się przyczynkiem do dygresji na temat przyjmowania orderów od głowy państwa (czego odmówił w tamtym dniu Świetlicki na rzecz koncertu) czy najpiękniejszy fragment całego występu w postaci ociekającego romantyzmem Olifanta była punktem kulminacyjnym, po którym rzeczywiście już nic nie było takie, jak wcześniej.

Niepostrzeżenie upływający czas doprowadził jednak wszystkich do momentu, gdy padła dość brutalna zapowiedź "za chwilę Listopad, niemal koniec świata, na koniec podejmujący tą samą tematykę Gotham i sobie pójdziecie". Dłuższa dygresja, związana z podejmowaną w obydwu utworach tematyką miasta zbudowała napięcie, które uszło w godnym zakończeniu tamtego wieczoru. Przepiękny tekstowo pierwszy z nich trafił prosto w serce na równi ze wspomnianym wcześniej Olifantem ("Znudzimy się i pozabijamy po tygodniu, ale pomyśl o tych łunach, które pozostawimy za sobą..."), podczas gdy monumentalny drugi dosłownie wgniótł w ziemię, potwierdzając swój status najlepszego na ostatnim albumie i intrygując licznymi odniesieniami do rodzimego dla Świetlickiego Krakowa ("to miasto myśli, że wystarczy mu całodobowy monitoring, igrzyska zimowe..."). Po tym finiszu nie było już czego zbierać, poza muzykami zbierającymi się ze sceny, których do pozostania nie przekonały nawet obfite bisy. Lecz czy można poczytać to jako zgrzyt, biorąc pod uwagę wcześniejsze słowa lidera o zażywaniu leków źle reagujących z alkoholem, którego pod postacią drinków nieco spożył na scenie? Nie sądzę, nawet mimo żartobliwych słów gitarzysty "proszę spojrzeć, Pan Marcin jest już po spożyciu i nadal się trzyma". Dominować może wyłącznie szacunek za ponad dwie godziny na scenie w świetnej formie mimo niesprzyjających warunków.

Czy warto? Pytanie o zbyt oczywistej odpowiedzi, by zajmować miejsce odpowiedzią na nie. Poza nią pewne jest jeszcze co najmniej jedno - niemal 20 lat po debiucie płytowym Świetlików zarówno teksty Mistrza Marcina, jak i ich muzyczna oprawa wciąż nie zostały nadgryzione jakimkolwiek widocznym zębem czasu. "Klasyka" to dość stygmatyzujące słowo, lecz trudno go w takim wypadku uniknąć. Poezja najwyższej próby, nie starzejąca się i zawsze porywająca, a w wersji koncertowej stanowiąca jedyne w swoim rodzaju ponad dwugodzinne nurzanie się w specyficznym, krakowskim klimacie liryki. W dodatku trzymająca poziom w swoich nowszych odsłonach (Sromota). Skarb polskiej kultury, po prostu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz