czwartek, 24 lipca 2014

George Ezra - Wanted On Voyage (recenzja)

Być może listy przebojów w XXI wieku nie charakteryzują się już tak wielkim oddziaływaniem na masy, jak w poprzednim stuleciu, lecz wciąż warto od czasu do czasu na nie zajrzeć - na zasadzie lustra, w którym przegląda się współczesny światek muzyczny. Stwierdzam to w niedługim czasie po przejrzeniu kilku, na których moją uwagę zwrócił pewien utwór.

Mianowicie George Ezra i kawałek o swojskim tytule Budapest. Nazwisko mówiło mi tyle, że obiło się o oczy parę razy w ostatnim czasie, brakowało jednak wciąż elementarnej wiedzy, kto zacz. Wiedziony ciekawością nieznanego odsłuchałem. Dobre, sympatyczne: niby w teorii nic specjalnego, ale refren jest naprawdę zgrabny, a piosenka porządnie zaaranżowana. Radość. Sprawdziłem człowieka - a nuż Węgier, taki tytuł, a przecież dwa bratanki z Polakiem, trzeba wesprzeć brata, rozpromować dodatkowo, czyżby naddunajski naród doczekał się światowej gwiazdy? Po chwili pojawiło się jednak westchnienie żalu. Ech, kolejny Brytyjczyk...


Nie chcę, by źle mnie zrozumiano, więc się wyjaśnię - to nie jest świadectwo awersji do Brytoli, nigdy w życiu. Wręcz przeciwnie, mój stosunek do tego rejonu świata bliski jest uwielbieniu. Z tym, że nie równa się to akceptacji każdego "hitowego objawienia" wychodzącego z rynku muzycznego Wielkiej Brytanii, zwłaszcza przy ogromnych tendencjach tamtejszych mediów do przesady. Ile już wielkich odkryć i dużych przebojów wypuścili na świat w ostatnim czasie? Idąc tropem samych solistów: Ed Sheeran, Jake Bugg, Tom Odell... piękni, wystylizowani (nawet jeśli drugi z nich zapewne z wielką chęcią temu zaprzeczy) chłopcy, gotowi do podbijania światowych list - co zresztą chętnie czynią. Łączy ich jednak również to, że więcej wokół nich hałasu niż autentycznie porywającej muzyki. 

Rudowłosy Ed na debiucie nagrał trochę całkiem ładnego smęcenia na akustyku, sęk w tym, że w większości dobrego na raz, z czasem po prostu nie do zniesienia, a przez cały album w pewnym momencie trudno było przebrnąć. Dopiero teraz zdaje się jakby zwyżkować z formą i ukazywać talent, ładnie operując nastrojami w hobbitowym hicie I See Fire i nareszcie wydobywając z gitary trochę energii w autentycznie cholernie przebojowym Sing z Pharrellem. Nowy krążek dopiero będzie na osłuchu, ale można mieć nadzieję na kontynuację poprawy - na osławionym starym jednak nic wielkiego się nie znalazło. Tom, debiutując, miał więcej pojedynczych świetnych strzałów (rewelacyjnie narastające Another Love, ładne Grow Old With Me), i sympatyczny album środka. Rockandrollowy Jake z kolei poszedł pod prąd wszelkim trendom, jako jedyny z tej trójki autentycznie porywając na pierwszym albumie - lecz w przyrodzie, jak się okazało, nic nie ginie i dla odmiany Shangri La rozczarowało. Trzech młodzieńców jak w soczewce skupia rys konstytutywny brytyjskiego rynku, który dał światu prawdopodobnie najwięcej wielkiej muzyki w dziejach, ale współcześnie charakteryzuje się równie wielką dominacją machiny promocyjnej, która prowadzi do przesady i szafowania statusem muzycznego wydarzenia.

Wracając jednak do tematu głównego - jak na tym tle prezentuje się nowy kandydat na geniusza, George Ezra? Najbliżej zdaje się mu być, co w zasadzie cieszy, do modelu rodem z debiutu Odella. Czyli album jako całość nie robi wielkiego szału, ale jest niezłym kawałkiem muzyki o folkowych korzeniach, a kilka pojedynczych utworów potrafi zrobić bardzo pozytywne wrażenie. Takie jest chociażby otwarcie ze wspomnianym już wcześniej ładnym songiem o Budapeszcie oraz poprzedzającym go Blame It On Me z przyjemnie zacinającym, energetycznym akustykiem i lekko prowokacyjnym jak na początek albumu - acz w dobrym guście - refrenem. Ezra, pytając "What you waiting for?" daje nadzieję na naprawdę dobre granie do samego końca płyty. Wszakże tak, na taki poziom czekałem.

Niestety jednak sielanka kończy się już przy numerze trzecim na trackliście, odsłaniającym jeden z grzechów głownych tego krążka. Paradoksalnie jest nim dobry, głęboki baryton George'a, który jednak nie jest do końca rozsądnie wykorzystywany - wszakże nie można nazwać w ten sposób przeciągłego wycia dobijająco powtarzalnego refrenu Cassy O'. Wokalna siła staje się manieryczną karykaturą samej siebie, autentycznie marnując się nie tylko w tym numerze. W dalszej części albumu może nie mamy do czynienia z aż taką słabością, lecz Ezra wciąż zdaje się działać głosem na pół gwizdka, stawiając bardziej na komercyjny szlif i wygładzenie - co w połączeniu z dość oczywistym podobnym podejściem do strony muzycznej powoduje, iż album zaczyna się powoli rozmywać (kłania się będące muzycznym odpowiednikiem psa z nałożonym kagańcem Leaving It Up To You) a emocje szybko opadają, co w wypadku chłopaka z takimi wokalnymi możliwościami jest po prostu niedopuszczalne.


Wszystko zdaje się wracać na dobrą drogę wraz z początkiem drugiej połowy płyty i Did You Hear The Rain? z mocnym wstępem, opartym na samym wokalu oraz następującym później świetnym, wyraźnym rytmem nieco bardziej agresywnych niż dotychczas gitar. George wpuszcza tym samym w kreowany przez siebie świat trochę mroku, by szybko jednak z niego zrezygnować. Broni się jeszcze mocne Drawing Board z lekkim skrętem w stronę country, ale już motyw przewodni Stand By Your Gun przywołuje słuchacza do porządku, mówiąc: tu nie będzie rewolucji, tu będzie przesłodzona i tandetna melodyjka rodem z najbardziej oklepanych zabaw na południowych plażach.

Właśnie, plaża. Tytuł albumu nie jest przecież wzięty znikąd, spina w całość pewien koncept - naciągany, lecz jednak istniejący. Wedle stwierdzeń samego Ezry utwory powstały bowiem w trakcie podróży (komu się powodzi...), co wyjaśniać ma odwołania budapesztańskie i barcelońskie w tytułach, belgijskie w tekstach, wakacyjność klimatu części albumu. Nie jest to może wybitnie ciekawy pomysł, ale z lekkim przymrużeniem oka usprawiedliwia kilka mielizn płyty - trudno jest tworzyć wielkie rzeczy, przemieszczając się, czyż nie? Wielkości brakuje również pod koniec, mdłe Breakaway i Over The Creek co prawda zostają nieco zrekompensowane przez trochę lepszy closer, lecz i Spectacular Rival szału nie robi.

Tym samym skrytykowane zostało mniej więcej 3/4 albumu. Dlaczego więc rzecz w rozbiciu na poszczególne utwory tak średnia dostaje na koniec 6/10? Po prostu, muzyka to nie matematyka, liczby są orientacyjne, a liczy się również wrażenie ogólne. Te Ezra na tle młodej brytyjskiej fali robi całkiem niezłe, nagrywając album może nie wielki, może zupełnie nieodkrywczy, ale słuchający się jako całość dość przyjemnie i bez bólu. Jest w zdecydowanie mniejszym stopniu produktem marketingowym niż chociażby wspomniany Ed Sheeran, ma dobry głos, dozę talentu i kilka sympatycznych piosenek na koncie. Zauważone w niektórych tekstach porównania do Jima Morrisona to oczywiście gigantyczne nieporozumienie, ale nagrywanie albumów środka, będących rozrywką na niezłym poziomie, też jest swego rodzaju sztuką. George Ezra już na debiucie to umie, nawet jeśli w szerszej perspektywie stać go na więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz