sobota, 20 września 2014

Tydzień w singlach #7 (13-20.09.2014r.)

Gdy w obliczu zamieszania okołoprzeprowadzkowego w kombinacji z pierwszą poważniejszą chorobą od roku ze sporym okładem nie ma w człowieku pary na nic więcej, a znak życia po tygodniu dać należy, do akcji wkraczają sprawdzone formy. 

Jak dobrze, że jest sobota, a rynek muzyczny nigdy nie śpi; nawet jeśli potrafi być zdecydowanie bardziej aktywny, niż w minionym tygodniu.

***


Karolina Czarnecka - Stolica

Nigdy tego nie ukrywałem i nadal pozostaje to niezmienne - nie należę do fanów wiadomej pieśni o narkotykach, która będzie się za Karoliną prawdopodobnie ciągnąć do końca życia. Sama w sobie nie należała może do rzeczy złych, jednak kariera, jaką zrobiła, była dla niej bezlitosna; forma przerosła treść sympatycznego artystycznego performance'u, sprowadzając ją zarazem do postaci internetowego mema i zupełnie rozmywając podstawowy sens tego wykonania. Mało odkrywcze (acz przedstawione w przewrotny sposób) przesłanie szybko utopiło się w powodzi powszechnego śmiechu, stając się jednym z bardziej irytujących fenomenów ostatnich miesięcy - a wyjaśniające wypowiedzi wokalistki w żadnym wypadku nie poprawiły tego obrazu, rysując ją raczej jako osobę nieświadomą realiów współczesnego świata, która musiała ratować się nachalnie dydaktycznym klipem do studyjnej wersji utworu. Wszystko zmierzało prosto do zaszufladkowania Karoliny Czarneckiej jako gwiazdy jednorazowego użytku, kolejnego one hit wondera w dziejach Internetu, dopóki ona sama nie przerwała tego ciągu w najbardziej oczywisty i tym samym najlepszy z możliwych sposobów. Nowym utworem.

Stolica, promująca jej debiut Córka, to rzecz bogata we wszystko, czego tak boleśnie brakowało wspomnianemu hitowi. Jest obdarzona znacznie większą samoświadomością, wewnętrznym skomplikowaniem i zwichrowaniem, które w połączeniu z rozsądniejszym dawkowaniem muzycznego malowania grubą krechą, mimo opowiedzenia się po stronie artystycznej satyry nie przekracza granicy niezamierzonej parodii, którą Hera pokonała natychmiastowo. Trudniejsza do sklasyfikowania w jakichś sensownych ramach, lecz po głębszym zastanowieniu się jest to wykonalne, i - co najważniejsze - tym razem w pełni zgodne z intencją autorki. Pierwszy kontakt może nie należeć do najprzyjemniejszych, ale koniec końców Karolina Czarnecka wysyła odbiorcy istotny sygnał: "hej, już wiem, co robię, będą ze mnie ludzie". A najlepsze jest w tym wszystkim to, że w tym wypadku naprawdę da się jej w to uwierzyć, choćby wstępnie.

7/10.

***


Kiesza - No Enemiesz

Bang! Ona też będzie debiutować, co cieszy nawet bardziej - Kiesza niepostrzeżenie wyrosła bowiem na wschodzącą gwiazdę tego roku, osobę, bez której być może trudno będzie nawet mówić o 2014 w muzyce. W swojej lidze stała się graczem z absolutnej czołówki, a No Enemiesz tylko i aż dodatkowo to potwierdza, będąc trzecim już naprawdę mocnym singlem w jej katalogu. Kanadyjka jest tym samym powtarzalna w najlepszym tego słowa znaczeniu, delikatnie tylko modyfikując swój dance-popowy szkielet (jest dynamiczniej i żwawiej od samego wejścia, a poza tym w samym brzmieniu i podejściu do muzyki to dość typowy dla niej numer), nie tracąc na najważniejszym constans. Na poziomie. Jest klasa i będzie ważny album, to już pewne.

7/10. 

***


Perfume Genius - Grid

Więcej. Więcej. Kiedyś Mike Hadreas tonął w objęciach wyłącznie jednego homoseksualisty w klipie do Hood, dziś wokół niego wiją się panowie w zdecydowanie większej ilości i bardziej wyzywających pozach. Swego czasu raczej nie wychodził poza schemat kruchej piano-ballady, by dziś do swojego brzmienia dodać zdecydowanie więcej muzycznych barw. Surowy, industrialny wręcz bit na wejściu w żadnym wypadku nie jest zmyłką; z każdą kolejną sekundą staje się coraz bardziej dominującą i mocną w swojej mechaniczności osią utworu. Jego brzmienie straciło na delikatności jeszcze dosadniej niż w wypadku Queen, lecz zdaje się to być wyłącznie efektem uzyskania przez Hadreasa większej pewności siebie i bardziej zdecydowanej wizji własnej twórczości. Ostrożnie można nawet stwierdzić, że wychodzi mu to na dobre - poprzedni singiel był być może nawet i jego najlepszym w karierze, a ten mimo popadania momentami w kakofonię i delikatnego rozmycia się pod koniec jest wręcz fascynujący w swojej surowości i odmienności, symbolizowanej niemalże przerażającym klipem. Pewność w odpowiedzi uzyskać można jednak tylko w jeden sposób. Too Bright wychodzi fizycznie niedługo, cyfrowo już się pojawiło. Na dniach wręcz wypada się z tym zmierzyć; to jeden z najciekawiej zapowiadających się albumów tej jesieni.

6,5/10.

***


Edyta Bartosiewicz - Nie zabijaj miłości

Nowsze dokonania żywej legendy (to mocne słowa, lecz raczej uzasadnione) polskiej muzyki poza pojedynczymi wyjątkami stanowią raczej okopanie się na pozycji fachowca od eleganckich ballad. Można się na to zżymać, lecz czy na dobrą sprawę jest w tym sens? Pewnie, że chwilowe skoki w bok w stylu triphopowego wręcz Cienia na ostatnim albumie stanowią przyjemną odmianę; ale czy przypadkiem ich siła nie tkwi właśnie w kontraście do reszty materiału? W pewien sposób chyba jednak tak. Weźmy chociażby ten kawałek, promujący reedycję debiutanckiego Love - to rzecz bardzo typowa dla Edyty, co oznacza zarazem, że nawet tuż przed chwilą miała jeszcze lepsze momenty w stylu Pętli. Nie zabijaj miłości jawi się tym samym trochę jako jej średnia krajowa, a przecież i tak jest naprawdę ładna. Charakterystycznie rozpoznawalna od pierwszego odsłuchu, ciepła, delikatnie płynie sobie w głośnikach, z czasem przysłaniając nawet lekką banalność tekstu, za którą utrzymuje główny minus. Niby nic wielkiego, a jednak dobre. Lepszego świadectwa co do słuszności jej specjalizowania się w balladach prawdopodobnie znaleźć się nie da; w tego typu materiale jest po prostu najlepsza.

6,5/10.

***


Zaz - Paris sera toujours Paris 

Nie jestem osobą odpowiednią do szerokiego wypowiadania się na temat Zaz w kontekście wykraczającym poza mój osobisty odbiór jej muzyki, więc pokrótce stwierdzę po prostu, że o ile czasem potrafiła być całkiem niezłą przedstawicielką francuskiej komerchy (Je veux czy Le Long de la Route to przecież nawet zgrabne piosenki), o tyle obecnie zmierza prosto w kierunku absolutnej nijakości muzycznej. Jej nowy singiel nie tylko jest absolutnie nieciekawy melodycznie, nie ratuje go nawet lubiany przeze mnie klimat francuskiego brzmienia - głównie dlatego, że nie stwierdziłem jego obecności w tym utworze. Jest jak pocztówka z Paryża, którą kupiło się na obrzeżach Nowego Jorku, jak najtańsza zupka w proszku; to substytut, który może dobrze wyglądać, ale daleko mu do zawarcia tego, co jest naprawdę istotne w swojej skali. Będzie idealnie pasował jako podkład reklamówki stacji komercyjnej, która puści w tygodniu jakiś film znad Sekwany i nie zrani uszu zasłyszany w radiu, ale to absolutny szczyt jego możliwości. Może powinienem się cieszyć, że aż tyle? Są wszakże jeszcze gorsze rzeczy; ba, jest ich dość sporo, choć to raczej słaba pociecha dla samej Zaz.

5/10.

***


Acid Drinkers - Don't Drink Evil Things

Z bólem serca, bo bardzo ich lubię, lecz muszę to stwierdzić - tym razem nie dali rady. Nie chodzi jednak o wytykane przez fanów lekkie odejście od dotychczasowej estetyki w stronę inspiracji klasycznym rockiem, lecz raczej o zwyczajnie słabą konstrukcję utworu, opartego na jednym, podstawowym riffie, który daje radę z początku, by jednak szybko stać się zbyt powtarzalnym i miękkim na podjęcie się dalszego prowadzenia całości. Uprasza się o większe zróżnicowanie; ewentualnie zagranie tego motywu ostrzej i surowiej, by miał większą siłę do porywania. I ma się nadzieję, że to jednorazowa wpadka - na dobrą sprawę uzasadnioną, Acid to wciąż marka.

5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz