poniedziałek, 30 czerwca 2014

The Dumplings - No Bad Days (recenzja)

Polacy nie gęsi, swoje hajpy mają. 

Kraj nad Wisłą po latach doczekał się wreszcie momentu, w którym na jego muzycznej mapie zaczynają się pojawiać własne internetowe sensacje - a na przedzie tego pochodu dumnie kroczą właśnie młodziki z The Dumplings, duet, który jeszcze przed własną maturą (a co Ty robisz ze swoim życiem?) zdążył w zeszłym roku pojawić się praktycznie znikąd, zyskać wielką rozpoznawalność bez poparcia jakiejkolwiek wytwórni, a teraz właśnie wydaje debiutancki album, stający się z miejsca jednym z ważniejszych rodzimych wydarzeń 2014. Czyli wstępne wrażenie piorunujące, lecz nie można na nim poprzestać - zostaje jeszcze kwestia najważniejsza. Muzyka.

No Bad Days w krótkiej charakterystyce jest wkładem zabrzańskich pierogów w coraz bardziej znaczący nurt nowej polskiej elektroniki, a zarazem krążkiem noszącym wszelkie cechy typowego wyczekiwanego przez słuchaczy debiutu i związanej z tym dominacji myślenia z cyklu "och, to teraz taka popularna sensacja, złego słowa nie powiem". Czyli nieco infantylnym i nieopierzonym, choć bardzo szczerym i bezpośrednim z podskórnie pulsującym talentem, a zarazem przyjętym zdecydowanie zbyt euforycznie i po prostu przechwalonym - acz trudnym do zdecydowanego skrytykowania. Zdaję sobie jednak sprawę, że takie postawienie sprawy jest co najmniej niejednoznaczne i może sprawiać wrażenie lekko sprzecznego wewnętrznie, więc najprostszym zdaje się rozwinięcie wszelkich plusów i minusów za pomocą dwóch prostych pytań.

sobota, 28 czerwca 2014

Tydzień w singlach #2 (21-28.06.2014r.)

W powietrzu czuć wyraźnie zbliżający się muzyczny sezon ogórkowy, lekką posuchę przed jesiennym wysypem albumów i promo singli - lecz zarazem pojawiają się widoki na odkrycie potencjalnych bohaterów lata, daleko więc od tragedii i zupełnej pustyni. A ujmując najprościej - tydzień być może nie zachwycił obfitością i poziomem, ale o kilku utworach warto wspomnieć, czyniąc podejście do drugiej części nieregularnego cyklu singlowego.

***


czwartek, 26 czerwca 2014

Throwback Time: Nine Inch Nails - Broken EP

Być może nie jest to informacja rewelacyjnie trafiona w czasie, ale wcale nie tak dawno temu do kraju nad Wisłą zawitała trasa koncertowa NIN. I trudnym jest wyzbycie się - być może mylnego - wrażenia, że Trent Reznor nieco się zmienił przez lata działalności. Oto wszakże on, "guru of sadness" dla rzeszy fanów, tworzący tylko w okresach depresji, prowokator i człowiek wręcz ostentacyjnie odcinający się od przemysłu muzycznego postępuje zgodnie z jego najbardziej oklepanymi regułami.

Uznając najpierw swój macierzysty zespół za obecnie niebyły, zawieszając działalność, mówiąc wprost o poświęceniu się How To Destroy Angels, nagle wyskakuje z absolutnie nieoczekiwaną płytą. Co więcej, potem wyrusza w długą trasę po świecie, promując Hesitation Marks - album, co by nie mówić, dosyć dobry, lecz z okolicznościami wydania rodem z działalności Scorpions, którzy kończą karierę od bodaj ponad 4 lat: wciąż bez zdecydowanego finiszu, za to z albumem z autocoverami na koncie. Dla jasności - nie chcę takim wstępem w żaden sposób naskakiwać na Trenta, wskazuję wyłącznie na zmiany. Reznor to wciąż twórca z charakterem, dostarczający dobrego materiału, nic nie wskazuje na to, by wrócił pod sprawdzony szyld "dla kasy". To porównanie wskazuje wyłącznie na to, że ze względu na wiek, zasługi dla muzyki industrialnej i delikatne stępienie pazura w nowszych dokonaniach okres buntu i brudu w jego wypadku możemy uznać za powoli zamykany.

W związku z tą konstatacją i koncertem wypada więc wrócić na chwilę do okresu, w którym agresji, przynajmniej muzycznej, zawierał w sobie najwięcej.

środa, 25 czerwca 2014

Lana Del Rey - Ultraviolence (recenzja)

Nie byłoby krzty przesady w stwierdzeniu, że opis roku 2012 w muzyce bez choćby wspomnienia o pojawieniu się Lany Del Rey to opis z góry skazany na odrzucenie ze względu na niepełność. Nie da się pominąć roli Lizzy Grant w tym światku w ostatnim czasie, tak jak nie da się nie zauważyć jej rewelacyjnych zdolności adaptacyjnych w takich ramach. Namaszczona wraz z pierwszymi singlami na księżniczkę około-Pitchforkowej alternatywy, wraz z debiutem płytowym udała się w rejony bardziej mainstreamowo popowe i - cokolwiek by nie mówić o jego poziomie, bo opinie bywają przeróżne - również doskonale się tam odnalazła.

Jednak od tamtego czasu minęły już dwa lata, w obecnej rzeczywistości muzycznej cała wieczność. Lana zdążyła przez ten czas już zdyskontować do cna sukces swojego pierwszego albumu, produkując wręcz taśmowo kolejne single, znudzić tym część odbiorców, znieść krytykę związaną z ich zawodem i sugerowanym wizerunkowym oszustwem i brakiem autentyzmu, a zarazem stać się instytucją i jednym z okrętów flagowych muzyki popowej drugiej dekady XXI wieku. Ten etap jednak już za nią, mamy rok 2014 i najwyższą porę na drugą albumową próbę, która powinna przynajmniej w teorii dać odpór części krytykantów. Mi dała. Dlaczego?

sobota, 21 czerwca 2014

Tydzień w singlach #1 (14-21.06.2014r.)

W czasach, w których singiel zdaje się uzyskiwać (trochę niesłusznie, choć to już temat na szerszą rozprawkę) pozycję o większym znaczeniu dla ogółu od dobrego albumu, zdecydowanie warto czasem przyjrzeć się nowościom z tej muzycznej sfery. Ta notka ma za zadanie rozpocząć z zasady nieregularny - trudno deklarować się w szerszym spektrum czasowym, bywają wszakże tygodnie mniej obfite w tym względzie - cykl przyglądania się nowinkom na tym rynku.

Dwa zdania wstępu i wyjaśnienia zaliczone, do rzeczy.

***

 

Alt-J - Hunger of the Pine

Utwór, który w ciemno wręcz można nazwać wydarzeniem tygodnia, rzeczą, której warto poświęcić trochę czasu i miejsca. Oto "Delta", sensacja sprzed dwóch lat wraca do gry, z singlem promującym nowy album. Choć czy można mówić o promowaniu, skoro i tak raczej nie zaistnieją w szerszym, komercyjnym kręgu odbiorców? A na pewno nie z tym utworem, co jest ich największym zwycięstwem w tym względzie. Nie ma naginania się do nowych reguł i zmian stylistycznych (co najwyżej poszerzenie formuły, dodanie do muzyki większej ilości przestrzeni trochę a'la Radiohead), jest skrupulatne tworzenie własnej marki i charakteru. Hunger to święto raczej dla osób, które już wcześniej znały Alt-J, tych, którym ich granie odpowiada i jest dobrze znane. A zarazem święto po prostu dobrej muzyki, bo przedsmak nowego albumu jest po prostu świetny. Nie zapewniający może wielkiego porywu pierwszym odsłuchem, ale ujmujący z każdym kolejnym coraz bardziej, delikatnie wrzynający się w serce świetnie kreowanym klimatem. Spokojnie wkręcająca pulsacja, bardzo charakterystyczny wokal (Alt-J to prawdopodobnie jeden z nielicznych nowych zespołów, rozpoznawalnych już po samym froncie), bezlitośnie rytmiczna perkusja, świetne wykorzystanie sampla z Miley Cyrus, pięknie rozwijające się 5 minut inteligentnej i przemyślanej muzyki, która zarazem nie jest zupełnie matematyczna i wyzuta z uczuć, mając w sobie bardzo dużo ludzkiego pierwiastka.

środa, 18 czerwca 2014

Kasabian - 48:13 (recenzja)

W początkach września minie dokładnie 10 lat od płytowego debiutu Kasabian. Dekada to jeszcze nie wieczność, ale już całkiem ładny kawał czasu, zwłaszcza zważywszy na fakt, że samo powstanie zespołu to jeszcze dodatkowe 5 lat wstecz i podróż do Leicester w 1999 roku. Przez ten okres w muzyce wiele zdążyło się zmienić, wyjątkiem pozostała jednak standardowa brytyjska chęć posiadania kapeli-narodowego pupilka. 

Przełom wieków to delikatne obsunięcie się z tego właśnie statusu nieodżałowanego Oasis, którego granie z czasem nieco straciło na świeżości, a - mimo niewątpliwego geniuszu braci Gallagher - sam zespół okazał się mieć stosunkowo nikłe umiejętności wymyślania się na nowo. Protoplastom britpopu w XXI stuleciu pozostały pojedyncze, piękne strzały (Stop Crying Your Heart Out, I'm Outta Time), a publika coraz bardziej odczuwać zaczęła potrzebę szukania pełnowymiarowego następcy. Kasabian stał się naturalnym wyborem w zapełnieniu tej luki.


wtorek, 17 czerwca 2014

Linkin Park - The Hunting Party (recenzja)

Niewiele jest rzeczy bardziej kuszących niż rozpoczęcie tego tekstu kąśliwym pytaniem w stylu "Kogo w ogóle interesuje nowy album Linkin Park w 2014 roku?". Po dłuższej chwili zastanowienia jednak bardziej na miejscu byłoby zrezygnowanie z takiego wstępu. Omawiana płyta wszakże - choć nie da się ukryć, że nieco gorzej niż w złotych latach zespołu - nie radzi sobie jakoś źle na listach sprzedaży, a dodatkowo pytanie zalatywałoby nieco hipokryzją. W końcu mnie samego zainteresowała na tyle, że aż poświęcam jej notkę. To prowadzi jednak do innego znaku zapytania. Mianowicie dlaczego?

Wspomnienia. To słowo klucz w wypadku Linkin Park. Nieliczni w moim wieku nie przechodzili etapu fascynacji tym zespołem (jak i całym numetalowym nurtem, którego Linkini byli przywódcami) w latach podstawówki/gimnazjum, kiedy to szczerze można było ich nazwać najpopularniejszą kapelą w kraju. Na nieszczęście dla LP jednak nieliczni również z tego nie wyrośli. Jakoś w okresie między Minutes to Midnight a Thousand Suns większość młodych fanów jeśli nie poszła w swoją stronę, to przynajmniej znalazła sobie nowych idoli, dotychczasowych spychając nieco w cień. Fala popularności w dużej mierze odeszła, ale Mike Shinoda i spółka zostali, desperacko poszukując nowego pomysłu na siebie. Efektem były, niestety, dwa słabiutkie albumy z 2010 i 2012, na których flirty ze średnio wysmakowanym popem i elektroniką ostatecznie obnażyły charakter muzyki Linkin Park jako bardziej produktu niż autentycznej sztuki. Produkt ten w dodatku znacząco stracił na jakości, zniknęły ostatnie ślady charakteru, dzięki któremu w początkach wieku LP jeszcze mogli się podobać. Fiasko nowego kierunku, utrata wiarygodności i delikatne obniżenie rangi zespołu na świecie w połączeniu z coraz częstszymi negatywnymi opiniami dawnych fanów doprowadziły zespół w tym roku do deklarowanego powrotu do korzeni i dawnego etosu. Do muzyki, która dała im pozycję w świecie muzycznym. I - bądźmy szczerzy - pierwszy singiel w starym stylu, Guilty All The Same, okazał się być najlepszą piosenką Linkinów od lat.


poniedziałek, 16 czerwca 2014

Jack White - Lazaretto (recenzja)

Jeśli pokusić się o wskazanie największego zwycięzcy wśród artystów związanych z nurtem "nowej rockowej rewolucji" w początkach wieku, odpowiedź mogłaby być wyłącznie jedna. Jack White. Człowiek, który na tej fali wypłynął - absolutnie zasłużenie - na głębokie wody najważniejszych muzycznych oceanów, tworząc ze swego nazwiska swoistą markę. W stylistyce, w której wielu sili się na prostą odtwórczość dawnych klimatów, odnalazł jeszcze zasoby świeżości, dzięki czemu w połączeniu z oczywistym talentem własnym stał się twórcą albumów dziś już klasycznych.

Były frontman The White Stripes to jednak nie tylko prawdopodobnie najbardziej utalentowany muzyk rockowy naszych czasów. To również artystyczny pracoholik, którego ilość projektów pobocznych na przestrzeni lat rozrosła się w tempie wręcz geometrycznym. Spoiwem, które łączy mimo wszystko każdy z jego zespołów, jest osadzenie muzyki na wyraźnie gitarowych korzeniach - zarówno garażowych, jak w TWS, klasycznie "amerykańskich" rodem z The Raconteurs, czy też psychodelicznych w The Dead Weather. Mimo dodawania różnych odcieni do granego rokędrola, wciąż pozostaje twórcą, obracającym się w jednej stylistyce. Nie inaczej jest w wypadku solowej kariery White'a, co staje się przyczynkiem i podstawą dla wszystkich zalet i wpadek jego drugiej próby na własną rękę.


sobota, 7 czerwca 2014

"Ja przyszedłem się kochać", czyli Świetliki, Białystok 5.06.2014r.

Ten dzień, ten wieczór od samego początku był specyficzny. Nagła zmiana pogody w kontekście kliku ostatnich, deszczowych dni od początku podszyta była specyficzną fałszywością i niepokojem, co w pełnej krasie objawiło się wieczornym oberwaniem chmury. Wielu szukało w tym momencie schronienia przed ścianą wody, ale tylko nieliczni mogli je znaleźć w białostockiej Famie, za okazaniem biletu na koncert Świetlików. W tym gronie znalazł się również niżej podpisany.

Wpływ aury szybko okazał się być czynnikiem determinującym zapełnianie się elegancko przyciemnionej sali, na której miejsc siedzących brakować zaczęło na długo przed rozpoczęciem koncertu. Publika, złożona w połowie z posiadaczy legitymacji szkolnej/studenckiej, a w połowie z posiadaczy brzuszka i życiowego doświadczenia, w pewnym momencie zaczęła w pewnej części dość desperacko poszukiwać wolnych krzeseł. Dla wielu osób pozostawionych na lodzie nie stanowiło jednak problemu przestanie tych dwóch godzin z lekkim hakiem na nogach, choćby przy barze - sprawdzałem osobiście, choć akurat pod sceną. Tym niemniej osiągalne bez większego wysiłku.

20:30 z lekkim hakiem okazała się być, zgodnie z planem, godziną rozpoczęcia. Najpierw niespodziewane wejście Mistrza Świetlickiego z butelką wody (jak się później okazało, bardzo istotnym elementem koncertu) spośród tłumu przy wejściu głównym, później powrót i ponowne wejście z całym, stosunkowo rozbudowanym zespołem (obok samego mistrza ceremonii największą uwagę zwracającym postacią młodziutkiej Zuzanny Iwańskiej, dzierżącej altówkę). Szybkie rozstawienie się było jedynie przejściem do początku występu, tożsamego z początkiem zeszłorocznego albumu i utworem tytułowym z tegoż. Sromota i następująca po niej seria zgodna z płytową tracklistą w szerszym kontekście okazała się być jedynie porządną rozgrzewką, pozwalającą jednak zaobserwować kilka rysów konstytutywnych koncertu.

niedziela, 1 czerwca 2014

Throwback Time: The Cure - 4:13 Dream

Jako się rzekło, rok 2014 nie należy do specjalnie rozpieszczających słuchacza. Po znakomitym ubiegłym stanowi lekkie obsunięcie w poziomie - ilość wydawanych dobrych albumów znacząco spadła, a rzeczy naprawdę ekscytujących pojawia się jak na lekarstwo.

Nadzieję niesie jednak tradycyjny jesienny wysyp wydawnictw, spośród którego jednym z najbardziej wyczekiwanych jest z pewnością nowy twór - nomen omen - Lekarstwa. Zapowiedziany w lutym kolejny album The Cure opierać ma się jednak na materiale z sesji do poprzedniego, w związku z czym zdecydowanie warto się przyjrzeć poprzedniej próbie Smitha i spółki, starając się wyczuć ewentualne punkty wspólne i tym samym delikatnie skonkretyzować oczekiwania.