wtorek, 8 lipca 2014

Organek - Głupi (recenzja)

Powiedzenie o stu latach za pewną rasą to już klasyka rodzimej sekcji niewybrednych przysłów, w dodatku o tyle bolesna, że - jak śmiem twierdzić - często nadal aktualna.

Nie mam jednak zamiaru rozwodzić się nad przykładami, utrzymującymi ten frazeologizm w mocy, nie taki jest cel tego tekstu. Istotny tak naprawdę jest wyłącznie jeden, pozwalający płynnie przejść do głównego bohatera wywodu. Mianowicie na tzw. Zachodzie od ładnych kilku lat istnieje cała scena retro rock revival, masa ludzi, którzy ze smakiem i talentem de facto odgrzewają stare patenty, tworząc zarazem po prostu dobrą muzykę, w dodatku zdolną do wybicia się w szerszym kręgu odbiorców. Nie mówię o tym, by od razu szukać nadwiślańskiego Jacka White'a, bo to kaliber osoby jednej na milion, ale nurt retro w tym kraju zwyczajnie nie należy do wybitnie rozwiniętych - a wszelkie dotychczasowe wyjątki w głównym nurcie, nie ujmując niczego świetnej stronie muzycznej, miały prościej z wybiciem się ze względu na znane nazwiska (Ania Rusowicz, bracia Waglewscy jako Kim Nowak). Ta nisza wciąż zdaje się być niezaspokojoną w stu procentach.


Na szczęście właśnie zdaje się to zmieniać na naszych oczach, a forpocztą staje się Tomasz Organek w solowym wydaniu.


Gitarzysta zespołu SOFA ten rok zdaje się poświęcać na budowanie własnej marki, za fundament obierając sobie świetny zespół akompaniujący oraz płytowy debiut utrzymany właśnie w klimatach klasycznego, korzennego rocka. Na tych trzech podstawach tworzy szczerą, autorską wizję, w dużej mierze opartą na typowo męskiej (i przez to także pasującej do muzycznej estetyki krążka) autokreacji. Tomasz Organek lubi bowiem mówić wprost o sobie, co czyni już w samym ironicznie pobrzmiewającym tytule albumu, kontynuując schemat w co najmniej kilku utworach na nim zawartych - ze szczególnym uwzględnieniem klamry spajającej całość pod postacią otwieracza Nazywam się Organek i closera, Głupi ja.

Ten sposób rozmowy z odbiorcą wymaga nie tyle otwartości czy odwagi, co specyficznego, dobrego warsztatu literackiego w tekstach. Ich autor jednak, jako się rzekło, potrafi się wybronić w ramach przyjętego schematu, co równoznaczne jest z posiadaniem tego lirycznego drygu, któremu frontman słusznie podporządkowuje cały album. Urokliwie bezczelne przedstawienie się na samym początku "Nazywam się Organek i mam w sercu ranę" jest skrupulatnie rozwijane serią znakomitych tekstów na tematy godne true-rockowej oprawy. Kobiety, mordy, proste diagnozy społeczne, szybkie samochody, jazdy autostradą, zła miłość i szlajanie się po ciemku (rewelacyjnie dwuznaczne O matko! oficjalnie jest jednym z najzgrabniejszych liryków w języku polskim od jakiegoś czasu) uwiarygadniają przemyślaną kreację Organka-prawdziwego mężczyzny, tworząc spójną całość bez żadnej wpadki. W tej warstwie zespół osiąga wyżyny, trudno jest powstrzymać się przed nazwaniem Głupiego tekstowym majstersztykiem.

Nie można jednak przy omówieniu całego albumu pominąć kwestii muzycznych.


Stylistycznie debiut Organka stanowi pełen przekrój wszelkich estetyk, składających się na pojęcie retro rocka - dominujące mocne riffowe uderzenie (jak choćby najbardziej nowoczesna na płycie, hitowa Kate Moss czy punkowy wręcz, publicystyczny Młodzież szuka sensacji) uzupełnia się z bardziej rozbudowanymi i spokojnymi kawałkami, będącymi jakby ukłonami w stronę klasyków (przedstawicielem pierwszy singiel, Nie lubię) oraz typowo bluesującymi wtrętami (kłania się wspomniane O, matko!). Całość zagrana jest bardzo rzetelnie, z bardzo cenną w tej konwencji przemyślaną niechlujnością i wyczuciem melodii, ani przez moment nie ulegającej przytłoczeniu przez kaskady ciężkich gitar. Głupi to w związku z tym dość spójny, przemyslany i mało nużący album także pod tym kątem, lecz - w przeciwieństwie do tekstów - nie wyzuty zupełnie z jakichkolwiek wad. Mało przekonujące wrażenie wywołują dwa angielskie wtręty, King of the Parasites i Stay, które nie tylko usilnie starają się rozbić spolszczony tekstowy monolit, ale i są zarazem zwyczajnie momentami spadku muzycznej mocy, zwłaszcza w wypadku pierwszego, inspirowanego Doorsami na granicy plagiatu. W dołek wpada również nieco banalna i oczywista w nawiązaniach Autostrada 666, jednak są to jedyne wyjątki na generalnie bardzo solidnej muzycznej mapie tego albumu.

7,5/10 i oficjalna nominacja na kandydata do polskiego debiutu roku, z dużą szansą na otrzymanie w przyszłości tego tytułu (zwłaszcza, jeśli Artur Rojek goes solo wykluczymy z grona aspirujących ze względu na wieloletnią obecność na scenie). Można stylowo i retro po polsku? Można. Dystans dzielący nas we wspomnianym na wstępie powiedzeniu skrócił się właśnie o parę lat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz