środa, 18 czerwca 2014

Kasabian - 48:13 (recenzja)

W początkach września minie dokładnie 10 lat od płytowego debiutu Kasabian. Dekada to jeszcze nie wieczność, ale już całkiem ładny kawał czasu, zwłaszcza zważywszy na fakt, że samo powstanie zespołu to jeszcze dodatkowe 5 lat wstecz i podróż do Leicester w 1999 roku. Przez ten okres w muzyce wiele zdążyło się zmienić, wyjątkiem pozostała jednak standardowa brytyjska chęć posiadania kapeli-narodowego pupilka. 

Przełom wieków to delikatne obsunięcie się z tego właśnie statusu nieodżałowanego Oasis, którego granie z czasem nieco straciło na świeżości, a - mimo niewątpliwego geniuszu braci Gallagher - sam zespół okazał się mieć stosunkowo nikłe umiejętności wymyślania się na nowo. Protoplastom britpopu w XXI stuleciu pozostały pojedyncze, piękne strzały (Stop Crying Your Heart Out, I'm Outta Time), a publika coraz bardziej odczuwać zaczęła potrzebę szukania pełnowymiarowego następcy. Kasabian stał się naturalnym wyborem w zapełnieniu tej luki.



Mimo poruszania się w nieco innej estetyce, zespół z Leicester zdradzał wiele cech wspólnych z Oasis. Jedni i drudzy potrafili komponować rewelacyjne, proste i hitowe piosenki bez zbędnych dźwięków. W obydwu wypadkach pojawiały się porównania z Beatlesami, w dodatku w kontekście wspomnianej cechy dość zasłużone. I tu, i tu rewelacyjne było wyczucie melodyki, a w dodatku Sergio Pizzorno z kolegami dumnie wszedł na wytyczoną przez Gallagherów ścieżkę buńczucznych, dumnych i kontrowersyjnych wypowiedzi w mediach, często podchodzących pod obrażanie muzycznych oponentów. Zarówno Kasabian, jak i Oasis bardzo łatwo wpasowały się w określenie "esencja brytyjskości", dokonując wymiany pokoleniowej na wysokim szczeblu narodowej adoracji. Zmienne wydawało się być tylko jedno - młodsi koledzy zdawali się uczyć na muzycznych błędach poprzedników.

Świadectwem starań o odświeżenie własnej formuły, czego desperacko w pewnym momencie zabrakło Gallagherom, stał się wydany w 2011 Velociraptor!, będący prawdopodobnie najlepszym albumem Kasabian od czasu debiutu. Otwarcie brzmienia na rozmaite inspiracje, od elektroniki po wpływy bliskowschodnie, przy jednoczesnym zachowaniu typowego dla zespołu charakteru, nadało kapeli witalności, potrzebnej już na tym etapie kariery. Tym bardziej intrygowała zapowiedź tegorocznej płyty w postaci singla Eez-eh, którym podążyli jeszcze dalej w kierunku eksperymentu. Gitarowo-basowy, taneczny groove, od zawsze obecny w muzyce zespołu, nie został już tylko i wyłącznie lekko podbity elektronicznym backgroundem. Tym razem został nim zupełnie zastąpiony. Dyskotekowy rytm wpasował się jednak doskonale w brzmienie Kasabian, stanowiąc znakomite, przebojowe i odważne wejście na nowe tereny, podgrzewające emocje przed wypuszczeniem w świat całego albumu.

Szkoda tylko, że 48:13 jako całość nieco je ostudza. Po mieniącym się feerią barw i inspiracji dziele sprzed 3 lat nowy krążek jest delikatnym powrotem do korzeni i cofnięciem się w rozwoju. Wpływy stylistyczne zostały tu ograniczone do typowej indie-przepychanki między elektroniką a gitarą, w której w dodatku nie ma zwycięzców. Jednym i drugim stylistykom w wykonaniu Kasabian tym razem brakuje bowiem odwagi i świeżości, zdają się w dużej mierze bardziej wysilone. Deficytowa staje się do tej pory najmocniejsza strona chłopaków z Leicester, melodyjna lekkość utworu. Doskonały przykład pojawia się już na samym początku, tuż po delikatnym, futurystycznym intro - mocny, gitarowy Bumblebee okrzykami "yeah!" męczy i irytuje, przytłaczając melodię, która odmiennie do poprzednich dzieł zespołu nie broni się i nie wydostaje spod tego ciężaru. Na tą samą chorobę cierpi jeszcze choćby banalny Clouds, aż proszący się o większe wyeksponowanie okołorefrenowej linii syntezatora, czy dla odmiany zbyt syntetyczny, nużący Explodes. Materiał momentami zdaje się niedopracowany i nagrany "na szybko", a cały album sprawia wrażenie idealnie dopasowanego pod okładkę. Czyli ma jakiś swój urok i pomysł, ale nie na tyle, by zająć słuchacza na dłużej tak, by nie dokonał porównania z poprzedniczkami, które wypada dość blado i skąpo dla nowego dzieła.


Kasabian na własne życzenie się ogranicza, eliminując z dotychczasowo rosnącej palety muzycznych barw tych kilka, które powodowały, że nie wpadały w pułapkę Oasis. Pod pulsującym rytmem większości utworów znajduje się zdecydowanie mniej elementów, które jeszcze do niedawna, zmieszane z naturalnym dla nich graniem, porywały. Owszem, to bardzo utalentowane chłopaki, co nawet w tym skąpym anturażu czasem widać (wspomniany porywający pierwszy singiel, urzekająco kakofoniczne Doomsday z intrygująco połamanym rytmem, urodzony hit Stevie z rewelacyjnym wykorzystaniem stadionowych okrzyków jako podbicia, urokliwa ballada S.P.S. na zamknięcie, która może rzeczywiście podąża wprost za Neon Noon, ale jest zarazem po prostu ładna), ale do tej pory taka ilość wpadek im się nie zdarzała. Nigdy nie pojawiało się poczucie, że część materiału po prostu odbębnili.

Jest to przyjemna płyta, jak najbardziej, Kasabian zawsze dobrze się słucha. Jednak jest zarazem jak pierwsza trója w dzienniczku nieprzeciętnie zdolnego prymusa, któremu się tym razem nie do końca się chciało, albo był po prostu zmęczony. Być może rola pupilka i współdzielonego z Arctic Monkeys flagowego okrętu Wielkiej Brytanii na świecie trochę ich rozpieściła, być może chcą pokazać, że wciąż są sobą i nigdy nie zagubią się w eksperymentach. Wszystko możliwe, tylko że na razie zaczynają się momentami gubić we własnej stylistyce, w której coraz częściej zaczyna brakować im powietrza. Z nadzieją, że nie wchodzą właśnie na ścieżkę odcinania kuponów "z momentami", wydeptaną już w tym stuleciu przez Oasis - 6,5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz