wtorek, 29 kwietnia 2014

Damon Albarn - Everyday Robots (recenzja)

Trudno jest o bardziej niewdzięczne zadanie niż zajęcie się albumem artysty, do którego od dawna odczuwa się niekłamaną sympatię. Wyżej na drabinie rzeczy skomplikowanych stoi między innymi rozpoczęcie od takiej notki swojego flirtu z blogiem. Podejście "byle nie przechwalić, myślałbyś inaczej, gdyby nagrał to ktokolwiek inny" walczy na noże z zaszczepioną w sercu chęcią słodzenia wykonawcy. "Przecież to jest takie ładne, no patrz, jak dobrze Ci się tego słucha, znowu dał radę, co nie?" 


W dodatku Albarn, o którym w tym wypadku mowa, zdaje się z premedytacją utrudniać rozwiązanie tego konfliktu. Wraca bowiem z dalekiej podróży, po afrykańsko-operowych eksperymentach znów nagrywa zdawałoby się zwyczajne piosenki - lecz nadal są one naznaczone piętnem, które czyni je słabo przystępnymi dla odbiorcy. Piętnem wprost deklarowanego osobistego zaangażowania i ascetyzmu, w muzyce często sprowadzających się do schematu "dojrzały, doświadczony artysta nagrywa smętną płytę jako dowód swojego wielkiego obycia i wyrobienia". Wyciszony, kontemplacyjny niemal klimat, skromne tło złożone z niewielkiej ilości oszczędnie używanych instrumentów, ledwie zarysowana melodia, całkowita dominacja wokalisty i jego opowieści nad warstwą muzyczną. Everyday Robots w niektórych momentach brzmi jak definicja tego typu projektów, co nie ułatwia początkowego odbioru i znacząco wspiera chęć mocnej krytyki. Lecz określić ten album w taki sposób, to jak powiedzieć wyłącznie pół prawdy. Damon nosi na piersiach medal, który ma również drugą stronę.