czwartek, 31 lipca 2014

Mister D. - Społeczeństwo jest niemiłe (recenzja)

Przyznam się, że ostatnio mam problem z zapełnianiem tego miejsca.

Nie chodzi jednak o wenę, brak pomysłów czy czasu, nic z tych rzeczy. Wszystko leży w zachowaniu jakiejś różnorodności i nie popadaniu w monotematyczność, a o taką trudno w okresie, gdy zdecydowana większość poznawanej muzyki ma bezpośredni związek wyłącznie z nadchodzącym OFF Festivalem (chciałem się wystrzegać tej nazwy w tekście - właśnie po to, by nie męczyć nadmiernie odbiorcy, lecz raz musi się jednak pojawić), o którym najchętniej pisałoby się w nieskończoność. Wyjątki owszem, istnieją, lecz na chwilę obecną jedynym, który chętnie i ze względnym zaangażowaniem bym omówił, jest słabiutki nowy album Klaxons, który dla odmiany spowodowałby wejście w innego typu monotematyzm - "rok 2014 jest słaby" (bo jest, ale ileż można to powtarzać?).

Dylemat zdawał się być niemalże nie do rozwiązania, jednak na szczęście tylko do pewnego momentu. Momentu, w którym niczym z nieba spadła mi rozpięta między tymi dwoma światami Dorota Masłowska.


Masłoska (bez literówki) wystąpi bowiem na wspomnianym feście dnia drugiego z materiałem z debiutanckiego albumu, który jest rzeczą jak najbardziej aktualną, osłuchaną od dawna i zarazem jedną z głośniejszych, bardziej kontrowersyjnych płyt tego roku w kraju nad Wisłą - aż proszącą się o tekst na swój temat. Warto w takim razie rozpocząć od stwierdzenia, że przecież główna bohaterka od tekstów przecież wyszła. 

Ujmując wprost, mamy do czynienia z prawdopodobnie najgłośniejszym rodzimym debiutem literackim XXI wieku. Wyrosła z mistrzowskiego operowania popkulturowymi kliszami i przerysowanego opisywania rzeczywistości w dwóch pierwszych powieściach (Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną, Paw królowej) Dorota na debiutanckim albumie oficjalnie - po lekkiej zmianie stylu w Kochanie, zabiłam nasze koty - wraca do tej sprawdzonej estetyki, swoje przemyślenia ujmując jednak tym razem w bardziej lapidarnej formie 11 utworów. Tematyka? Na wskroś polska. Masłowska po raz kolejny w swoisty sposób stawia pomnik codziennemu życiu w Lechistanie ze wszystkimi jego pozytywami i negatywami - typowym dla siebie komiksowo-krzykliwym, absurdalnym tekstem opisując świat, w którym brudna rzeczywistość zderza się z na pozór nonsensownymi marzeniami. Planowany wypad na Gran Canarię zostaje zakłócony zapowiedzianą lekcją matmy, wypiekanie chleba i wyprawa Polonezem Caro na chrzciny stają się synonimami szczęścia, a poczciwy Ryszard Kalisz obiektem miłosnych wyznań. Swoją wizję Polski Masłowska traktuje jednak z sympatią i ciepłem, wielokrotnie wypowiadając się w pierwszej osobie, czego symbolem staje się dokonana autodemaskacja w Córce Rydzyka (będąca zarazem szpilą wbitą w krytykujące ją środowiska lewicowe). Mimo odważnej deklaracji podsumowującego całość, tytułowego closera albumu nie da się uciec od wrażenia, że na swój sposób utożsamia się z kreowaną przez siebie karykaturą - a co najmniej potrafi czuć się w ramach diagnozowanej codzienności dość swobodnie. Tak samo swobodne okazuje się jej pióro w warunkach pisania tekstów do piosenek: udało się jej jednocześnie stworzyć zamkniętą całość, ujmującą charakterystycznym dla siebie klimatem, jak i uzyskać lekkość w tworzeniu pojedynczych, pamiętnych linijek i metafor w rodzaju kanapek "z hajsem". Pod kątem czysto lirycznym nie ma wątpliwości - to zdecydowanie jedna z bardziej udanych płyt w ostatnim czasie.


Oddziaływanie tekstów zwyczajowo ma wzmacniać muzyka, nie inaczej jest w tym wypadku. Odpowiadająca w całości również za tę stronę albumu Masłowska zaskakuje dobrym wyczuciem melodii i przemyślaną konstrukcją piosenek - owszem, mimo kolaborowania z CKOD nie jest doświadczona, co momentami odbija się jej koślawością (zupełnie nieprzekonujący Zapach Boga), lecz jak na niemal zupełnego laika, według wywiadów głównie bawiącego się brzmieniem, efekty ma pod wieloma względami całkiem dobre. Kilka podkładów i hooków melodycznych, nagranych przez bardziej znanych producentów i zaśpiewanych przez lepszych wokalistów mogłoby liczyć nawet na miano przeboju komercyjnego (rzucony na pierwszy promocyjny ogień Haj$) czy też alternatywnego (późniejszy psychodeliczny Chleb ze świetnym, viralowym klipem w estetyce kamp, który de facto przyniósł rozgłos projektowi). Mister D. dobrze wie, jak poprowadzić zwrotkę, umiejętnie wstawić refren, zmienić motyw przewodni - aż szkoda, że wszystko zostało osadzone w umyślnie nieociosanych do końca klimatach electropopowych. Przy lekkim dodaniu subtelności do aranżacji można byłoby otrzymać naprawdę ładne, eleganckie pop-szlagiery, lecz przecież nie takie zadanie tego albumu. Ma być ostentacyjnym manifestem, którego esencją jest bunt przeciw oszukańczym reklamom z udziałem Kingi Rusin w Kindze - i w tej roli doskonale się spełnia, czasem być może irytując wspomnianą koślawością, brudem czy manierycznym wokalem Masłowskiej, lecz tak naprawdę liczy się w tym projekcie przekaz. On się broni, a kilka zgrabnych melodii stanowi tylko bardzo miły dodatek.

W gruncie rzeczy udało się jej. Dorota Masłowska wróciła do formy, udanie przełożyła swój charakterystyczny styl na język piosenek, dowodząc, że mimo już ponad dekady od debiutu literackiego się nie zestarzał. Ciekawi, drażni, momentami wręcz zachwyca. W tych klimatach dawno nie ukazało się w tym kraju nic bardziej intrygującego i w ramach klamry stwierdziłbym wręcz, że nie można przegapić jej występu w Katowicach, gdyby nie to, że została absolutnie niefortunnie sparowana z równie fascynującymi - choć na inny sposób - shoe-metalowcami z Deafheaven. Tym niemniej nawet jeśli nie wybierzesz się na ten koncert, to przynajmniej posłuchaj albumu. Warto, choćby dla wyrobienia sobie opinii i choćby chwili obcowania z prawdziwym talentem.

W kategoriach albumu muzycznego ze względu na wszystkie zamierzone wady 6,5/10, lecz rozpatrywane zgodnie z przeznaczeniem, jako akt artystyczny - znacznie, ale to znacznie więcej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz