Premiera nowości spod znaku firmy Apple na specjalnej konferencji w jednej chwili niespodziewanie połączyła zainteresowanych zarówno nowoczesną technologią, jak i muzyką. Wystarczyło, by pojawiło się na niej czterech Irlandczyków w górnych granicach wieku średniego, w jednej chwili obwieszczając nie do końca spodziewane darmowe wydanie całkiem nowej płyty w serwisie iTunes. U2 może nieco stracili w ostatnich latach na masowej popularności, ale wciąż są jedną z większych nazw i najbardziej doświadczonych graczy na muzycznym rynku - internet nie zapchał się od tej wiadomości, lecz relatywnie szybko ogarnęła ona zainteresowaną część świata, stawiając ją na baczność. Można ich nie lubić, można krytykować, ostatnimi albumami sobie na to zasłużyli - lecz wiedzieć, co dzieje się w obozie U2 nadal w dużej mierze po prostu wypada i wczorajszy wieczór w zupełności to potwierdził.
Po pierwszych kontaktach: niestety, nie sądzę. Songs of Innocence nie potwierdza może najgorszych obaw, bo przebłyski nadal są obecne, jednak jako całość świadczą o jednym, podstawowym zarzucie względem U2 w XXI wieku. Stracili wyczucie. Te utwory miewają naprawdę całkiem sympatyczne momenty, ale bardzo często ścierają się w nich z elementami kompletnie wręcz żenującymi. Jak w soczewce skupia to otwieracz i zarazem pierwszy singiel promocyjny - The Miracle (Of Joey Ramone) jest rzeczą, która potrafi zabłysnąć całkiem ciekawym riffem i dobrym wyczuciem melodii jak na ostentacyjnie stadionowy i prężący muskuły rock, lecz zarazem podrzucić zgniłe jajo w postaci straszliwie ostentacyjnych, przeciągłych zawołań "ooooo" i generalnego napuszenia. Efektem jest kawałek, który nie jest ani zły, ani dobry; raczej po prostu średniawy i nie zachęcający w żaden sposób do powrotu do niego. W tej samej lidze plasuje się California (There Is No End to Love), która ma dobry drive gitary oraz zyskujący z każdym odsłuchem refren, lecz momentami potrafi wręcz zemdlić zawartością cukru i kiczu, atakującego od wstępu, który bardzo nachalnie kojarzy się niemalże z piosenkami świątecznymi (ewentualnie ostatnim albumem Coldplay, lecz do tej nazwy jeszcze wrócimy).
Ten album to w dużym skrócie skupisko muzyki lokującej się w trzech kategoriach: zmarnowanego potencjału, jednoznacznej słabości i niedociągniętego, ale jednak pozytywu. Pierwsza, po części omówiona, boli najbardziej, więc niestety zasługuje jeszcze na chwilę miejsca, zwłaszcza w obliczu najzamienitszego przedstawiciela. Cedarwood Road. Rzecz, która wejście ma wręcz fenomenalne, godne miana najlepszego utworu na płycie, by wkrótce po nim osiąść na laurach i już nie wrócić w pełni sił. Szkoda, bo przester gitary podbity bluesującym akustykiem dawał świetne wrażenie - podobne, choć w mniejszym stopniu daje aż nazbyt charakterystyczna partia (Joshua Tree kłania się w pas) w Iris (Hold Me Close), dopóki nie okaże się, że refren jest rozrzucony na wszystkie strony świata. Jednoznacznie czadujący Volcano broni się prostą mieszanką gitara-perkusja-bas, dopóki nie pojawi się chóralny wtręt i nagła zmiana nastroju z tragicznie banalnym wyznaniem "you are rock 'n' roll, you and I are rock 'n' roll". Błagam, wytnijcie to z wersji radiowej - bo jest potencjał singlowy - i będzie dobrze.
Jednoznaczne wtopy? Głównie dwie. Song for Someone to najbardziej nijaka ballada, jaką słyszałem w ostatnich miesiącach - przyznam, przez moment coś jakby zaczyna w niej narastać, lecz wszystko kończy się wołaniem "this is a soooong, a sooong for someone". Bono jeszcze wierzy, że ktoś się tym utworem zainteresuje. Ja niezbyt. Obok niego w kategorii wpadek dumnie stoi Raised by Wolves, o którym - poza kiczowatością udawania wilczych odgłosów na początku - nie da się w zasadzie powiedzieć nic, co jednak nie znaczy zaniemówienia z wrażenia. Raczej coś zupełnie odwrotnego, choć na plus można mu poczytać oficjalne zakończenie serii rzeczy zdecydowanie wątpliwych. Po nim na trackliście jest już tylko wspomniane Cedarwood i końcowa trójka, która podciąga ocenę i ratuje honor płyty tuż przed jej końcem. Sleep Like A Baby Tonight jest być może trochę jednostajne, irytujące falsetem Bono i mało urozmaicone (w zasadzie jedynym większym odstępstwem jest wyskakująca nagle pojedyncza, brudna partia gitary) w swoim oparciu o smętny, syntezatorowy motyw przewodni, który przewija się przez cały utwór, lecz chyba nie ma porywać od pierwszego razu. To rzecz skoncentrowana na klimacie, który najpierw odczuwa się momentami, by z odsłuchu na odsłuch rozumieć go coraz bardziej. Jeszcze nie teraz, ale z czasem może to być nawet najlepszy utwór na płycie; o ile nadal będzie rozwijał się tak, jak na chwilę obecną. This Is Where You Can Reach Me Now to całkiem dobrze skonstruowany moment ożywienia przed finiszem w balladzie The Troubles z gościnnym, ciepłym wokalem Lykke Li, który wynosi rzecz do rangi zdecydowanego plusa, największego na całym albumie. Cała ta trójka nie jest może wielkim osiągnięciem na miarę tych najlepszych momentów U2, ale to całkiem porządne piosenki, wyróżniające się na generalnie średnim tle tego albumu. Wyjątkiem wśród plusów jest ordynarnie wręcz radiowo-popowe i brzmiące nieco jak Snow Patrol lub Coldplay Every Breaking Wave, które w teorii nie powinno się przez to podobać - ale potrafi obrócić minus w plus, refren jest całkiem ładny i z zadatkiem na guilty pleasure podczas odsłuchów w radiu. Bo to, że zostanie singlem, jest wręcz pewne przy takim obrobieniu, melodyjności i łatwej przyswajalności.
5/10.
Faktycznie nie jest to moja ulubiona płyta U2, ale uważam, że na trochę pochwał zasługuję. Bardzo ciekawy blog. Zapraszam do mnie ;) http://rockmusicoholic.blogspot.com/2014/09/dwunasta-recenzja-czekalismy-na-to-cae.html#more
OdpowiedzUsuń