sobota, 6 września 2014

Tydzień w singlach #6 (30.08.-6.09.2014r.)

Nieregularny cykl znowu zniknął na trochę, by pojawić się w istotnym momencie dla muzycznego kalendarza. W ostatnim tygodniu przekroczyliśmy bowiem granicę sierpnia i września, wyznaczającą zwykle - o czym już swoją drogą chyba tu wspominałem, więc nie będę się powtarzał zbyt długo - początek okołojesiennego wysypu płyt.

Nie blokuje to jednak w zupełności singlowego rynku, który jak zawsze idzie swoją drogą, skupiając się tym razem na zapowiedziach premier późniejszych niż początek dziewiątego miesiąca; zwykle sięgających granic jego drugiej połowy lub miesięcy następnych. Po pierwszej, powitalnej salwie warto się przyjrzeć temu, co może przynieść najbliższa przyszłość - być może w tym tygodniu nie pojawiło się wiele tropów, lecz za to niemal wszystkie poziomem po prostu zasługują na szersze omówienie. A jeden już w szczególności.

***

 
Aphex Twin - minipops 67 [120.2][source field mix]

Schemat wyczekiwanego powrotu wielkiego mistrza z dawnych lat to popularny chwyt, który dorobił się we współczesnym świecie muzycznym rangi czegoś niemalże stałego i niezależnego od gatunku, co dodatkowo zdają się potwierdzać ostatnie lata. Wszakże jeszcze niedawno, zaledwie w ubiegłym roku sympatyzujący z rockiem mogli (i chętnie to czynili) zacierać ręce na nową płytę Black Sabbath w oryginalnym składzie, nieco bardziej alternatywni wreszcie doczekać się trzeciego albumu My Bloody Valentine, a wszyscy razem podziwiali powracającego Davida Bowiego. W 2014 jednak nic z wyżej wymienionych się nie powtórzy - stanowisko wielkiego comebacku zdaje się być w tym momencie już dawno obsadzone, a w ciągu ostatnich dni tylko potwierdza swoje znaczenie i rangę. Richard D. James, znany szerzej jako Aphex Twin, w wielkim stylu powrócił do gry po 13 latach nieobecności. Na dobrą sprawę do osiągnięcia tego celu wystarczyło mu po prostu wydać album, sam fakt przecież wywołał euforię; David postanowił jednak - niczym prawdziwy mistrz - pokonać zarazem podstawową barierę, budującą obawy przed wielkimi powrotami.

Szczęśliwa trzynastka, jak zresztą wiele podobnych liczb, symbolizujących luki między albumami klasyków, to w muzyce - zwłaszcza takiej, jak elektronika - cała wieczność. Strach o to, czy dokonujący comebacku po tak długiej przerwie odnajdzie się w nowych realiach i dźwignie ciężar oczekiwań jest zawsze czynnikiem, który wywołuje lekką niepewność w oczekiwaniu, na czym wielu artystów zdążyło się przejechać. Jednak nie on. Nie Aphex Twin. Wrzucony dwa dni temu do sieci singiel świadczy o tym, co w wypadku powrotu tego projektu najważniejsze: James nie tylko dźwignął ciężar oczekiwań, lecz i zarazem chyba nawet nieco go przebił. Dostarczył niemal 5 minut twardego dowodu na swoją wieczną świeżość, dobrą formę i w tym momencie już pewną jakość nowego albumu. Minipops 67 to nie tylko porządny track, na który wszyscy czekali - to także, a może nawet przede wszystkim, jeden z silnych kandydatów do miana utworu roku. Robi wielkie wrażenie od pierwszego kontaktu, idealnie balansując między psychodelią, wewnętrznym ciepłem, gęstym klimatem i melodią, a w kategorii powrotnych singli ociera się wręcz o doskonałość - i na taką ocenę zasługuje.

4 września 2014 roku nowy Aphex Twin stracił na naszych obawach, ale zyskał na ekscytacji i oczekiwaniu. Ma moje wielkie zainteresowanie i pewność, że nie zawiedzie. Jako pierwszy w dziejach tego cyklu ma też satysfakcję, że otarł się niemal o notę maksymalną. Ostatecznie na tyle nie zwariowałem, ale byłem bardzo bliski 9,5. Szanowany profesor pokazał, że opinia jest zasłużona, a wszyscy nauczyciele na dorobku zostali rozstawieni po kątach. Mistrz.

9/10.

***



John Porter - Honey Trap

Po tak bezczelnej laudacji trudno jest przejść do porządku dziennego, jednak należy to zrobić, bo zbagatelizowanie następnej w kolejności propozycji byłoby wielkim błędem. Janek Porter bowiem zapowiedział właśnie na październik nową płytę - w sposób dla siebie typowy. Utworem, który nie jest może genialny, lecz w swojej lidze stanowi zdecydowane wyżyny. Nie da się go pomylić z nikim innym, nazwisko ma już od dawna wyrobione jako synonim pewnej jakości. Ciepłe, bluesujące brzmienie, typowo angielska charyzma, talent muzyczny i dobra melodia. Rzecz, której nie da się słuchać bez przyjemności; i zapewne tak skończy cały album, który już po singlu na kilometr pachnie whisky oraz kilkoma przyjemnymi odtworzeniami w jesienne wieczory.

Albo po prostu bardzo go lubię.

7/10.

***


Curly Heads - Reconcile

Dawid Podsiadło (to nazwisko i tak musiało paść, więc niech zrobi to na wstępie, by był spokój) idzie ostatnimi czasy w coraz bardziej jednoznacznie rockowym kierunku - i wychodzi mu to jak najbardziej na dobre. Chwilowa ucieczka od kariery solowej w planowany od dawna album z macierzystym zespołem jawi się bowiem jako ruch, który przysłuży się prawdopodobnie wszystkim: jemu samemu w poszukiwaniu większego spokoju wokół własnej osoby, kolegom, którym znane nazwisko może pomóc mocniej zaistnieć, a i słuchacz w ostatecznym rozrachunku nie pozostaje stratny. Curly Heads na pierwszy rzut oka zdają się być projektem, który - ujmując delikatnie - nie wymyśla prochu, bazując na najbardziej oklepanych i powszechnie znanych rockowych motywach; a jednak mimo wszystko w tym prostym graniu znaleźć można naprawdę wiele przyjemności dla siebie. Reconcile to rzecz teoretycznie do bólu odtwórcza, kawałek, jakich na pęczki w tej estetyce, odróżniający się jednak od większości tą najważniejszą w rocku (jak i zresztą w całej muzyce) wartością. Krzyczący pod hałasujące gitary Podsiadło jest mianowicie po prostu wiarygodny, a w samym utworze młodzieńcza szczerość potrafi przykryć wszystkie mankamenty. Prościutki refren już po 2-3 odsłuchach zagnieżdża się w głowie na długo, zaś stosunkowo zwięzłe brzmienie i czas trwania nie pozwalają mu się znudzić. Frajda, jaką mają chłopaki z grania ze sobą, jest wręcz namacalna, a ocena rośnie z czasem, by w końcu zatrzymać się na nocie, która może jest nieco na wyrost - lecz z drugiej strony wyraźnie zapracowana pozytywnymi odczuciami przy odsłuchu.

Razić mogą tylko nagminne porównania do Kings of Leon i The Strokes, pojawiające się w opisach propozycji Headsów; nie mówię, że nie słychać pewnego podobieństwa, bo można jak najbardziej takowe znaleźć, lecz mam po prostu wrażenie, że Dawid w typowo kumpelskim graniu chce być przede wszystkim sobą - nawet jeśli czyni to bardziej incognito. Pozwólmy mu na to - już teraz pokazuje, że warto.

7/10.

***

  

TV on the Radio - Happy Idiot

Nie należę może do wielkich entuzjastów muzyki zespołu Tunde Adebimpe, ale zawsze miałem ich za całkiem solidną (choć nieco przereklamowany) grupę z paroma naprawdę mocnymi momentami; nawet na poprzednim albumie mieli wszakże taką perełkę, jak świetnie prowadzony przez cieplutkie saksofony Second Song. I w tym kontekście może zbyt odważne oraz bezsensowne będzie pytanie "co się stało" - to przecież tylko singiel - lecz już stwierdzenie, że Happy Idiot do wspomnianych mocnych momentów z całą pewnością nie należy, jest jak najbardziej na miejscu. Promujący nadchodzący album Seeds utwór to rzecz oparta na całkiem sympatycznym basowym groove - i niestety, na niczym więcej, przez co bardzo szybko się nudzi i przestaje zajmować mniej więcej po minucie. Refren ociera się o granicę bezpłciowości, co też mu niezbyt pomaga, a monotonia i jednostajność dopełniają obrazu utworu, który jest zarazem pozytywem i negatywem; mając początkowo kilka atutów, by stać się dobrym, trwoni wszystko z czasem, przechodząc na stronę nijakości. Po prostu jest, a to jednak trochę zbyt mało.

5,5/10.

***

Blisko omówienia był jeszcze odrzut z ostatniej Nicka Cave'a i Bad Seeds, Give Us a Kiss, lecz jednak w ostatecznym rozrachunku nie dostąpił tego zaszczytu - po pierwsze, to jednak odrzut, po drugie, na wskroś filmowy (nic więc dziwnego, że promuje nowy obraz lidera) i sprawiający wrażenie raczej muzyki tła; co prowadzi do trzeciego, czyli faktu, że nie mam serca rozpisywać się o tym, że coś od Nicka jest nudnawe, skoro w tym wypadku raczej musi być takie. Nowy singiel wyznaczyła ponoć także Elly Jackson, ale jednak po zawirowaniach z jego wyborem wolę jednak poczekać z omówieniem do klipu, kiedy będę miał pewność, o czym należy pisać. Poza tym i tak nowe La Roux jest przecież na tyle rewelacyjne, że cokolwiek nie zostałoby wykrojone stamtąd na promo, to i tak byłoby na wielkim plusie. I tego się trzymajmy, czekając na dokładniejsze informacje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz