Lista tychże jest dość długa, by wspomnieć tylko o specyficznej brytyjskiej elegancji, ironii, dystansu, odrębności, umiejętności dokonywania jedynego w swoim rodzaju opisu świata - i wielu innych, o których mógłbym napisać osobną rozprawkę, bo temat tej jest wszakże zupełnie inny. Chciałbym jednak zacząć od osobistej autodefinicji i autodemaskacji jako fana, które mają prowadzić do pewnej mało oczywistej konkluzji. Otóż mój stosunek do osoby Morrisseya wcale nie oznacza, że ten tekst jest pisany na klęczkach i ze ślepym uwielbieniem dla nowego tworu osobistego bohatera za same pojawienie się na rynku.
Fani mają bowiem również to do siebie, że rozczarowują się bardziej gwałtownie. W związku z tym pytam, co się stało? Ze wszelkich cech charakterystycznych Moza pozostało wszakże na tym albumie zaskakująco niewiele.
Jedenasty solowy album instytucji brytyjskiej sceny podąża, niestety, śladem wyznaczonym przez otwierający go utwór tytułowy, a zarazem pierwszy singiel. Brudne, w swoim niedorobieniu jakby umyślnie obliczone na zdenerwowanie słuchacza brzmienie nie broni szczątkowej, błądzącej i niedokończonej melodii, będącej tłem dla zadziwiająco banalnego i ociężałego tekstu ("The rich must profit and get richer, and the poor must stay poor", litości...) staje się symbolem całego krążka. Owszem, wspomniany utwór jest po pewnym czasie do zaakceptowania, słuchacz po którymś razie w końcu odnajduje jakieś pozytywy pod warstwą tragicznej aranżacji i ogólnego chaosu, schemat powtarza się w kilku innych przypadkach (dobre handclapy w Staircase At The University, mocny refren i dęciaki w Kiss Me A Lot, delikatność sinusoidalnej melodii Oboe Concerto), ale nie tak powinna działać twórczość Morrisseya - człowieka, który słynie z grania wręcz przeciwnego. Silnych melodii, rewelacyjnie zaaranżowanych kawałków, erudycyjno-niejednoznacznych liryków. Nowy album zdaje się zaprzeczać wszystkim tym rysom konstytutywnym twórczości byłego lidera The Smiths, być dziełem momentami sprawiającym wrażenie wręcz usilnie odpychającego i niedostępnego. Być może to celowe działanie i ostentacyjny, punkowy środkowy palec w kierunku własnych wyznawców, lecz ta wersja też nie jest zbyt korzystna dla wykonawcy - za mało kryje się pod tym gestem, by móc go docenić. Przy czym "za mało" często zdaje się być eufemizmem, w Smiler With Knife czy Kick The Bride Down The Aisle trudno jest wręcz znaleźć cokolwiek pozytywnego poza przyjemnością usłyszenia wokalu Moza.
Wspomniane zostały teksty, materia zasługująca na osobny akapit. Można by rzec, że standardowo u Morrisseya, lecz niestety tym razem i ta wzmianka nie może być w pełni pozytywna. Liryczny mistrz zatraca bowiem na World Peace... swoje wyrafinowanie, stawiając na bezpośredniość w stylu omawianego już pierwszego singla. I podobnie jak w kwestiach muzycznych, wyznacza nim kierunek całej płycie. Wpisuje się to doskonale w ramy teorii o zamierzonym bałaganiarstwie, prostocie i delikatnym zerwaniu z dotychczasowym klimatem twórczości, ale nie wychodzi na dobre albumowi. Steven Patrick bodaj pierwszy raz w dziejach zdaje się czasem ocierać o źle rozumianą prostotę (słabiutki tekstowo The Bullfighter Dies) i repetytywność, choć w ogólnym przekroju nie wygląda to tak źle, jak kompozycyjnie - świetne liryki zdarzają się występować, nawet jeśli jest ich zdecydowanie mniej niż zwykle. Buńczuczna autokreacja w I'm Not A Man, inspirowane tureckimi protestami lamenty Istanbulu czy mrożące krew w żyłach "Let the people burn, let their children cry and die in blind asylums" ze Scandinavii (aż szkoda, że to tylko na wersji deluxe) wypadają świetnie, zwłaszcza na średnim tle reszty. Wygląda więc na to, że Moz nie tyle nie umie, co nie chce się już wysilać, ewentualnie jest to częścią wspomnianej kreacji, ale żadna z tych opcji nie broni go w zupełności.
Przykro przyznawać, ale po prostu nieco zawiódł. Pojedyncze znakomite lub bardzo dobre strzały (wspomniany rewelacyjny Istanbul, który zrobił na ten album wielką nadzieję, świetny rytmicznie Earth Is The Loneliest Planet, wstęp do Art Hounds z edycji deluxe i wiele wymienionych jednostkowych momentów) nawet w połączeniu z jak zawsze mocnymi tytułami nie ratują całości, która - zamierzenie czy nie - jest bardzo trudna w kontakcie i wyraźnie czuć od niej bałaganem. Zawartość Morrisseya w Morrisseyu dawno nie była tak niska jak na tej płycie, a ocena krążka tak średnia. 5,5/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz