Były frontman The White Stripes to jednak nie tylko prawdopodobnie najbardziej utalentowany muzyk rockowy naszych czasów. To również artystyczny pracoholik, którego ilość projektów pobocznych na przestrzeni lat rozrosła się w tempie wręcz geometrycznym. Spoiwem, które łączy mimo wszystko każdy z jego zespołów, jest osadzenie muzyki na wyraźnie gitarowych korzeniach - zarówno garażowych, jak w TWS, klasycznie "amerykańskich" rodem z The Raconteurs, czy też psychodelicznych w The Dead Weather. Mimo dodawania różnych odcieni do granego rokędrola, wciąż pozostaje twórcą, obracającym się w jednej stylistyce. Nie inaczej jest w wypadku solowej kariery White'a, co staje się przyczynkiem i podstawą dla wszystkich zalet i wpadek jego drugiej próby na własną rękę.
Lazaretto odświeża standardową dla Jacka konwencję, dodając tym razem bardziej zdecydowanych barw folkowo-bluesowych. Gitarowe petardy są tu raczej wyjątkami, częściej usłyszeć można akustyki, piano, skrzypce i damskie wokale w tle. White obecny tutaj to White łagodniejszy niż dotychczas, stonowany i spokojniejszy nawet bardziej niż na swoim pierwszym solowym albumie. Porównanie do Blunderbuss jest w tym wypadku niestety uzasadnione jeszcze z dodatkowego względu. Nowa muzyka od Jacka lokuje się bowiem na tle całej jego twórczości w podobnym miejscu co rozczarowująca płyta sprzed lat dwóch. Mianowicie gdzieś na samym dole dyskografii.
Broń Boże, nie chodzi o to, że jest to album jakoś wybitnie słaby. Jack White nawet w swoich najgorszych momentach nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Lazaretto wyraźnie brakuje jednak świeżości i bardziej wyrazistego charakteru. Utrzymując się w jednej stylistyce i nagrywając w tempie wręcz przemysłowym, trudno jest uniknąć symptomów dreptania w miejscu. Wspomniana na początku świeżość prędzej czy później się skończy - a umówmy się, w klimatach retro rocka i tak cudem jest znaleźć jakąkolwiek - a nawet tworzenie wciąż dość zgrabnych piosenek nie wykluczy tęsknych westchnień w kierunku tych najzgrabniejszych sprzed lat co najmniej kilku. Spadek formy w dodatku średnio koresponduje ze spokojniejszym charakterem płyty, która w bardziej nijakich momentach (choćby słabiutki i nudny Entitlement czy też Just One Drink, mimo całkiem udanego refrenu będący strasznie przewidywalnym kopiowaniem z lat 60.) po prostu się rozmywa.
Jack White w roku 2014 oficjalnie wkroczył na ścieżkę, którą od lat kroczy chociażby AC/DC, choć nie zabrnął w niej jeszcze zbyt daleko. Najlepsze lata mając już za sobą, zaczyna tworzyć nieumyślne autokopie, którym w większości brakuje uroku dawnej twórczości. Owszem, występują pojedyncze strzały w postaci choćby wartkiego, gitarowego utworu tytułowego, udanie błądzącego instrumentalnego High Ball Steeper, czy w swojej spokojności po prostu ładnych Temporary Ground i Want and Able, lecz nie wytrzymują porównania z dotychczasowym dorobkiem, sprawiając wrażenie nieco wtórnych i mdłych. Skalę problemu dodatkowo pogłębia zwolnienie tempa pracy przez Jacka - jeśli nawet większa ilość czasu nie przełożyła się na jakość albumu, to mamy prawdopodobnie do czynienia z początkiem kryzysu. Lazaretto słucha się dobrze, to sympatyczna płyta, ale w dorobku artysty, który jeszcze niedawno potrafił targać odbiorcą utworami naprawdę znakomitymi i porywającymi, a teraz coraz wyraźniej goni własny ogon, musi rozczarowywać. White już nie ubogaca niczym życia słuchacza ani swojej muzyki, robi zwykłe, dość ładne piosenki. Przestaje być wyjątkowy, a dla niego to już jak spory spadek formy.
6/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz