czwartek, 26 czerwca 2014

Throwback Time: Nine Inch Nails - Broken EP

Być może nie jest to informacja rewelacyjnie trafiona w czasie, ale wcale nie tak dawno temu do kraju nad Wisłą zawitała trasa koncertowa NIN. I trudnym jest wyzbycie się - być może mylnego - wrażenia, że Trent Reznor nieco się zmienił przez lata działalności. Oto wszakże on, "guru of sadness" dla rzeszy fanów, tworzący tylko w okresach depresji, prowokator i człowiek wręcz ostentacyjnie odcinający się od przemysłu muzycznego postępuje zgodnie z jego najbardziej oklepanymi regułami.

Uznając najpierw swój macierzysty zespół za obecnie niebyły, zawieszając działalność, mówiąc wprost o poświęceniu się How To Destroy Angels, nagle wyskakuje z absolutnie nieoczekiwaną płytą. Co więcej, potem wyrusza w długą trasę po świecie, promując Hesitation Marks - album, co by nie mówić, dosyć dobry, lecz z okolicznościami wydania rodem z działalności Scorpions, którzy kończą karierę od bodaj ponad 4 lat: wciąż bez zdecydowanego finiszu, za to z albumem z autocoverami na koncie. Dla jasności - nie chcę takim wstępem w żaden sposób naskakiwać na Trenta, wskazuję wyłącznie na zmiany. Reznor to wciąż twórca z charakterem, dostarczający dobrego materiału, nic nie wskazuje na to, by wrócił pod sprawdzony szyld "dla kasy". To porównanie wskazuje wyłącznie na to, że ze względu na wiek, zasługi dla muzyki industrialnej i delikatne stępienie pazura w nowszych dokonaniach okres buntu i brudu w jego wypadku możemy uznać za powoli zamykany.

W związku z tą konstatacją i koncertem wypada więc wrócić na chwilę do okresu, w którym agresji, przynajmniej muzycznej, zawierał w sobie najwięcej.



22 lata temu zespół Reznora z przytupem rozpoczął nagrywanie nowej muzyki w Los Angeles, podpisując się pod prawdopodobnie najostrzejszym materiałem w karierze, epką Broken. Synthpopowe skłonności debiutanckiej Pretty Hate Machine zastąpione zostały odniesieniami do noise rocka i niemalże metalu, eksponując już od samego początku kontry jazgoczącej gitary na tle brudnych, elektronicznych szaleństw, do dziś stanowiąc prawdopodobnie najbardziej intensywny - także dzięki swojej zwięzłości i krótkiemu czasowi trwania - przejaw kreatywności Trenta. Surowa i podszyta nerwem muzyka stanowiła (choć wypada zastanowić się nad racją bytu czasu przeszłego w odniesieniu do kwestii wciąż aktualnych) jedyne w swoim rodzaju tło pod opętańcze krzyki lidera ze swoimi prowokacyjnymi, nie stroniącymi od wulgaryzmów tekstami - już po spokojnym wstępie w postaci intro Pinion wyłaniał się podporządkowany poszarpanemu motywowi przewodniemu, znakomity Wish z uroczo reznorowskim lirykiem "I'm the one without a soul, I'm the one with this big fucking hole". I taki właśnie klimat utrzymany tu został perfekcyjnie, aż do samego końca.

Broken to jedno z największych osiągnięć w karierze Nine Inch Nails. To epka, do której po ponad dwóch dekadach nadal wraca się jak po otrzeźwieńczy kopniak prosto w mordę, za każdym razem działający identycznie mocno. To doskonały, ośmioutworowy (łącznie z intrem) wstęp do dalszych szaleństw z Trentem Reznorem, człowiekiem, który jak nikt inny fascynował w latach 90., w ustach którego nawet tekst o pieprzeniu się jak zwierzęta (Closer pozdrawia) brzmi mistycznie i pociągająco. To rzecz pozbawiona słabych punktów, zwarta i gotowa do ataku, odsłuch za odsłuchem. To kontrolowany chaos Gave Up, to pamiętna linia bezlitosnej gitary prowadzącej Last, to ciężki i posuwisty niczym buldożer cover Adama Anta, Physical. To szybki zastrzyk agresji, któremu w ramach czepialstwa można zarzucić wyłącznie chwilowe utraty linii melodycznej, pogrążanie się w hałasie czy zwyczajnie, zbyt krótki czas trwania. Jednak czy bez tych czynników materiał nie straciłby nieco na sile rażenia?

To w końcu naprawdę świetna rzecz i zdecydowane, pewne 8,5/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz