Przyznam się, że ostatnio mam problem z zapełnianiem tego miejsca.
Nie chodzi jednak o wenę, brak pomysłów czy czasu, nic z tych rzeczy. Wszystko leży w zachowaniu jakiejś różnorodności i nie popadaniu w monotematyczność, a o taką trudno w okresie, gdy zdecydowana większość poznawanej muzyki ma bezpośredni związek wyłącznie z nadchodzącym OFF Festivalem (chciałem się wystrzegać tej nazwy w tekście - właśnie po to, by nie męczyć nadmiernie odbiorcy, lecz raz musi się jednak pojawić), o którym najchętniej pisałoby się w nieskończoność. Wyjątki owszem, istnieją, lecz na chwilę obecną jedynym, który chętnie i ze względnym zaangażowaniem bym omówił, jest słabiutki nowy album Klaxons, który dla odmiany spowodowałby wejście w innego typu monotematyzm - "rok 2014 jest słaby" (bo jest, ale ileż można to powtarzać?).
Dylemat zdawał się być niemalże nie do rozwiązania, jednak na szczęście tylko do pewnego momentu. Momentu, w którym niczym z nieba spadła mi rozpięta między tymi dwoma światami Dorota Masłowska.
czwartek, 31 lipca 2014
poniedziałek, 28 lipca 2014
Throwback Time: Slowdive - Pygmalion
To już praktycznie za chwilę.
Dokładnie za tydzień katowicka Dolina Trzech Stawów będzie już pustoszeć i powoli zbierać się do porządków po kolejnej edycji OFF Festivalu - wyjątkowego wydarzenia na muzycznej mapie Polski, które (jak co roku zresztą) wypełnione będzie po brzegi wręcz zdarzeniami istotnymi na skalę mniejszą i większą. Tym razem jednak spośród tej drugiej grupy w oczy rzuca się natychmiast jeden, konkretny występ. Mianowicie dokładnie rok po koncercie irlandzkiego My Bloody Valentine na Śląsku zagości kolejna legenda shoegaze, główny bohater trzeciego dnia festiwalu i tego tekstu - Slowdive. Fakt stosunkowo wczesnego występu, jeszcze przed Belle & Sebastian doprawdy o niczym nie świadczy, gwóźdź programu jest tylko jeden. Zupełnie inaczej sprawa jednak ma się z wyborem takowego w - umówmy się, niestety mało rozbudowanej - dyskografii Brytyjczyków.
Dokładnie za tydzień katowicka Dolina Trzech Stawów będzie już pustoszeć i powoli zbierać się do porządków po kolejnej edycji OFF Festivalu - wyjątkowego wydarzenia na muzycznej mapie Polski, które (jak co roku zresztą) wypełnione będzie po brzegi wręcz zdarzeniami istotnymi na skalę mniejszą i większą. Tym razem jednak spośród tej drugiej grupy w oczy rzuca się natychmiast jeden, konkretny występ. Mianowicie dokładnie rok po koncercie irlandzkiego My Bloody Valentine na Śląsku zagości kolejna legenda shoegaze, główny bohater trzeciego dnia festiwalu i tego tekstu - Slowdive. Fakt stosunkowo wczesnego występu, jeszcze przed Belle & Sebastian doprawdy o niczym nie świadczy, gwóźdź programu jest tylko jeden. Zupełnie inaczej sprawa jednak ma się z wyborem takowego w - umówmy się, niestety mało rozbudowanej - dyskografii Brytyjczyków.
piątek, 25 lipca 2014
Manic Street Preachers - Futurology (recenzja)
Wspomnienie minionych sukcesów najlepszym środkiem promocyjnym.
Schematem znanym i przetestowanym przez lata przez doświadczone zespoły, zwykle w wątpliwym punkcie kariery, jest porównanie w autoreklamach i medialnych wypowiedziach nadchodzącego nowego albumu do jakiegoś uznanego dzieła z najlepszego okresu działalności. Zwykle chwyt ten jest dość skuteczny i działa przez długi czas przed wydaniem świeżynki, żerując doskonale na sympatii i nadziejach fanów, którzy bardzo chętnie ujrzeliby idoli na nowo w najlepszej formie. Oczekiwania rosną, ilość wzmianek o krążku także, popularność przez pewien czas znów osiąga wysoki poziom. Perpetuum mobile? Nie do końca. Bańka pompowana w taki sposób nigdy nie rośnie w nieskończoność, zawsze w pewnym momencie pęka, prowadząc do rozczarowań i strat po obu stronach. "Nowy materiał nie jest taki, jak zapowiadano, nie dorównuje takiemu-a-takiemu klasykowi, nie dotrzymali słowa. Skończyli się.".
Schematem znanym i przetestowanym przez lata przez doświadczone zespoły, zwykle w wątpliwym punkcie kariery, jest porównanie w autoreklamach i medialnych wypowiedziach nadchodzącego nowego albumu do jakiegoś uznanego dzieła z najlepszego okresu działalności. Zwykle chwyt ten jest dość skuteczny i działa przez długi czas przed wydaniem świeżynki, żerując doskonale na sympatii i nadziejach fanów, którzy bardzo chętnie ujrzeliby idoli na nowo w najlepszej formie. Oczekiwania rosną, ilość wzmianek o krążku także, popularność przez pewien czas znów osiąga wysoki poziom. Perpetuum mobile? Nie do końca. Bańka pompowana w taki sposób nigdy nie rośnie w nieskończoność, zawsze w pewnym momencie pęka, prowadząc do rozczarowań i strat po obu stronach. "Nowy materiał nie jest taki, jak zapowiadano, nie dorównuje takiemu-a-takiemu klasykowi, nie dotrzymali słowa. Skończyli się.".
czwartek, 24 lipca 2014
Popiół Kurhanów - Pieśni Kurhanów EP (recenzja)
"My Słowianie wiemy, jak nasze na nas działa."
Komercyjny renesans Słowiańszczyzny spod znaku Donatana wyraźnie zaczyna mieć wpływ nie tylko na listy przebojów i szlachetne upowszechnianie polskich piersi w Europie (patrz: Eurowizja), ale - co cieszy jeszcze bardziej - na generalny obraz polskiej sceny muzycznej. Trudno bowiem nie odbierać bohaterów tego tekstu jako inspirowanych tym nurtem, niezależnie od tego jak bardzo może być to przypuszczenie niezgodne z prawdą, i jak bardzo mogą się tej kwestii wypierać.
Popiół Kurhanów to przedstawiciele młodej sceny muzycznej Kalisza, spostrzeżeni w kilku miejscach w sieci, poruszający się w obrębie muzyki z kręgu, tu cytat: "neofolk, ambient, slavic, cosmic, symphonic", intrygujący samą nazwą i tytułami utworów. Trudno jest wręcz przez moment nie stwierdzić sobie w duchu, że to musi być jakaś zgrywa - lecz z drugiej strony jakie ja mam podstawy, by o tym przesądzać? Przecież ani trochę nie znam się na ideologiczno-tekstowej stronie zespołów z tego gatunku.
Zwłaszcza, że strona muzyczna jak najbardziej potrafi się obronić. A przynajmniej wejście ma mocne.
Komercyjny renesans Słowiańszczyzny spod znaku Donatana wyraźnie zaczyna mieć wpływ nie tylko na listy przebojów i szlachetne upowszechnianie polskich piersi w Europie (patrz: Eurowizja), ale - co cieszy jeszcze bardziej - na generalny obraz polskiej sceny muzycznej. Trudno bowiem nie odbierać bohaterów tego tekstu jako inspirowanych tym nurtem, niezależnie od tego jak bardzo może być to przypuszczenie niezgodne z prawdą, i jak bardzo mogą się tej kwestii wypierać.
Popiół Kurhanów to przedstawiciele młodej sceny muzycznej Kalisza, spostrzeżeni w kilku miejscach w sieci, poruszający się w obrębie muzyki z kręgu, tu cytat: "neofolk, ambient, slavic, cosmic, symphonic", intrygujący samą nazwą i tytułami utworów. Trudno jest wręcz przez moment nie stwierdzić sobie w duchu, że to musi być jakaś zgrywa - lecz z drugiej strony jakie ja mam podstawy, by o tym przesądzać? Przecież ani trochę nie znam się na ideologiczno-tekstowej stronie zespołów z tego gatunku.
Zwłaszcza, że strona muzyczna jak najbardziej potrafi się obronić. A przynajmniej wejście ma mocne.
George Ezra - Wanted On Voyage (recenzja)
Być może listy przebojów w XXI wieku nie charakteryzują się już tak wielkim oddziaływaniem na masy, jak w poprzednim stuleciu, lecz wciąż warto od czasu do czasu na nie zajrzeć - na zasadzie lustra, w którym przegląda się współczesny światek muzyczny. Stwierdzam to w niedługim czasie po przejrzeniu kilku, na których moją uwagę zwrócił pewien utwór.
Mianowicie George Ezra i kawałek o swojskim tytule Budapest. Nazwisko mówiło mi tyle, że obiło się o oczy parę razy w ostatnim czasie, brakowało jednak wciąż elementarnej wiedzy, kto zacz. Wiedziony ciekawością nieznanego odsłuchałem. Dobre, sympatyczne: niby w teorii nic specjalnego, ale refren jest naprawdę zgrabny, a piosenka porządnie zaaranżowana. Radość. Sprawdziłem człowieka - a nuż Węgier, taki tytuł, a przecież dwa bratanki z Polakiem, trzeba wesprzeć brata, rozpromować dodatkowo, czyżby naddunajski naród doczekał się światowej gwiazdy? Po chwili pojawiło się jednak westchnienie żalu. Ech, kolejny Brytyjczyk...
Mianowicie George Ezra i kawałek o swojskim tytule Budapest. Nazwisko mówiło mi tyle, że obiło się o oczy parę razy w ostatnim czasie, brakowało jednak wciąż elementarnej wiedzy, kto zacz. Wiedziony ciekawością nieznanego odsłuchałem. Dobre, sympatyczne: niby w teorii nic specjalnego, ale refren jest naprawdę zgrabny, a piosenka porządnie zaaranżowana. Radość. Sprawdziłem człowieka - a nuż Węgier, taki tytuł, a przecież dwa bratanki z Polakiem, trzeba wesprzeć brata, rozpromować dodatkowo, czyżby naddunajski naród doczekał się światowej gwiazdy? Po chwili pojawiło się jednak westchnienie żalu. Ech, kolejny Brytyjczyk...
niedziela, 20 lipca 2014
Once In A Lifetime: Monty Python Sings
Pisanie laurek muzycznych, wbrew wszelkim pozorom, absolutnie nie jest sprawą łatwą. Łatwo w nich o przekroczenie kilku podstawowych dla każdego autora granic: wiarygodności, wazeliniarstwa i nudy, bardzo prosto przejść w mało interesujące wygłaszanie beznamiętnych formułek.
Czasem jednak trzeba porwać się i na takie projekty, w związku z czym dla bezpieczeństwa czytelnika będę je oznaczał specjalnym tytułem (patrz wyżej), by dało się ich z miejsca unikać. Dziś pierwszy raz, okazja do złożenia hołdu pewnej płycie i pewnym ludziom jest bowiem oczywista i prawdopodobnie najlepsza z możliwych. Mamy bowiem 20 lipca 2014 roku, datę oznaczającą ostatni z planowanych występów na "reunion tour" Monty Pythona, czyli - nawet biorąc pod uwagę sam fakt dojścia do scenicznego powrotu, który jeszcze niedawno zdawał się niemożliwy - zważywszy na wiek tych panów, najprawdopodobniej ostateczny i finalny show grupy. Idealny moment, by wrócić do ich spuścizny.
Czasem jednak trzeba porwać się i na takie projekty, w związku z czym dla bezpieczeństwa czytelnika będę je oznaczał specjalnym tytułem (patrz wyżej), by dało się ich z miejsca unikać. Dziś pierwszy raz, okazja do złożenia hołdu pewnej płycie i pewnym ludziom jest bowiem oczywista i prawdopodobnie najlepsza z możliwych. Mamy bowiem 20 lipca 2014 roku, datę oznaczającą ostatni z planowanych występów na "reunion tour" Monty Pythona, czyli - nawet biorąc pod uwagę sam fakt dojścia do scenicznego powrotu, który jeszcze niedawno zdawał się niemożliwy - zważywszy na wiek tych panów, najprawdopodobniej ostateczny i finalny show grupy. Idealny moment, by wrócić do ich spuścizny.
sobota, 19 lipca 2014
Tydzień w singlach #4 (12-19.07.2014r.)
Mamy środek lipca, podstawowym pytaniem w kontekście tego cyklu staje się więc: jest posucha czy nie? Przy czym zagadnienie to jest na tyle banalne, by znaleźć swoją odpowiedź już w samym fakcie zaistnienia tegotygodniowej odsłony. Otóż mamy lato, więc ilościowo może nie jest rewelacyjnie - ale dopóki znajduje się tych kilka singli godnych omówienia, dopóty nie można ogłosić posuchy.
***
czwartek, 17 lipca 2014
Pixies - Indie Cindy (recenzja)
Rok 2013 zapisał się w pamięci muzycznego świata (a przynajmniej
niżej podpisanego) nie tylko generalnie dobrym poziomem i stosunkowo
sporą ilością naprawdę udanych płyt.
To także rocznik, który nadał niespotykaną dotychczas - rozciągniętą do dnia dzisiejszego - skalę zjawisku powrotów do nagrywania zespołów klasycznych w pewnych środowiskach, acz niedocenionych przez szerszy nurt. Zimowa premiera długo wyczekiwanego albumu My Bloody Valentine stała się początkiem fali, niosącej za sobą choćby nowe nagrania Mazzy Star czy The Afghan Whigs, na których tle jako najbardziej koniunkturalny i biznesowy jawi się również napoczęty rok temu powrót Pixies.
To także rocznik, który nadał niespotykaną dotychczas - rozciągniętą do dnia dzisiejszego - skalę zjawisku powrotów do nagrywania zespołów klasycznych w pewnych środowiskach, acz niedocenionych przez szerszy nurt. Zimowa premiera długo wyczekiwanego albumu My Bloody Valentine stała się początkiem fali, niosącej za sobą choćby nowe nagrania Mazzy Star czy The Afghan Whigs, na których tle jako najbardziej koniunkturalny i biznesowy jawi się również napoczęty rok temu powrót Pixies.
Z notatnika frustrata: Krótka rozprawka o ludziach i muzyce na melodię Chandelier
Lato 2014 z pewnością będzie z perspektywy czasu wspominane jako wielki sukces tej wokalistki, jednak sama kariera wyżej wymienionego utworu staje się przyczynkiem do pewnej refleksji, która pojawiła się u niżej podpisanego kilka dni temu, gdy podczas dokonywania wpisu na studia usłyszał Chandeliera w sekretariacie. I nie chodzi o sam fakt zagrania - jako się rzekło, w ostatnim czasie nic w tym dziwnego. Bardziej o rozgłośnię, w której miało to miejsce, jak powiedział następujący po utworze symboliczny dżingiel: "Trójkę, Program Trzeci Polskiego Radia".
sobota, 12 lipca 2014
Throwback Time: Ramones - Rocket To Russia
Czasem życie wymusza na człowieku pewne kroki.
Nie planowałem dziś słuchać trzeciego albumu Ramones, naprawdę. Zwłaszcza, że pogoda inspiruje raczej do zagłębienia się w terytoria ruszane zazwyczaj jesienią/zimą z herbatą pod kołdrą. Ale trudno było o inny wybór w obliczu epokowego, smutnego wydarzenia, które miało miejsce wczoraj. Mianowicie wraz z Tommym Ramone oficjalnie na tamten świat odszedł cały oryginalny skład zespołu, który de facto stworzył punk rock. Powodem znowuż rak. Tak więc, skoro ostatni z ojców założycieli nowojorskiej legendy bębni już wyłącznie w niebie, zwyczajnie wypada wręcz przyjrzeć się dziełu, zamykającemu trylogię albumów nagranych w oryginalnym składzie. A jest co podziwiać.
Nie planowałem dziś słuchać trzeciego albumu Ramones, naprawdę. Zwłaszcza, że pogoda inspiruje raczej do zagłębienia się w terytoria ruszane zazwyczaj jesienią/zimą z herbatą pod kołdrą. Ale trudno było o inny wybór w obliczu epokowego, smutnego wydarzenia, które miało miejsce wczoraj. Mianowicie wraz z Tommym Ramone oficjalnie na tamten świat odszedł cały oryginalny skład zespołu, który de facto stworzył punk rock. Powodem znowuż rak. Tak więc, skoro ostatni z ojców założycieli nowojorskiej legendy bębni już wyłącznie w niebie, zwyczajnie wypada wręcz przyjrzeć się dziełu, zamykającemu trylogię albumów nagranych w oryginalnym składzie. A jest co podziwiać.
Tydzień w singlach #3 (5-12.07.2014r.)
Po krótkiej przerwie czas powrócić do nieregularnego cyklu, w którym oficjalnie możemy otworzyć okres ubogacania sezonu ogórkowego utworami zapowiadającymi pierwsze jesienne premiery - z korzyścią dla ogólnego poziomu i intensywności oczekiwania na nadejście września. Dowodzi tego dzisiejsza pierwsza trójka, w całości promująca albumy z datą wydania 2-22.09, i w obytrzech przypadkach czyniąca to godnie.
***
czwartek, 10 lipca 2014
Morrissey - World Peace Is None Of Your Business (recenzja)
Wiele jest powodów, dla których mogę określić się wielkim sympatykiem nie tyle samej twórczości Stevena Patricka Morrisseya, co wręcz artystycznej kreacji jego osoby i wszelkich przymiotów z nią utożsamianych.
Lista tychże jest dość długa, by wspomnieć tylko o specyficznej brytyjskiej elegancji, ironii, dystansu, odrębności, umiejętności dokonywania jedynego w swoim rodzaju opisu świata - i wielu innych, o których mógłbym napisać osobną rozprawkę, bo temat tej jest wszakże zupełnie inny. Chciałbym jednak zacząć od osobistej autodefinicji i autodemaskacji jako fana, które mają prowadzić do pewnej mało oczywistej konkluzji. Otóż mój stosunek do osoby Morrisseya wcale nie oznacza, że ten tekst jest pisany na klęczkach i ze ślepym uwielbieniem dla nowego tworu osobistego bohatera za same pojawienie się na rynku.
Fani mają bowiem również to do siebie, że rozczarowują się bardziej gwałtownie. W związku z tym pytam, co się stało? Ze wszelkich cech charakterystycznych Moza pozostało wszakże na tym albumie zaskakująco niewiele.
Lista tychże jest dość długa, by wspomnieć tylko o specyficznej brytyjskiej elegancji, ironii, dystansu, odrębności, umiejętności dokonywania jedynego w swoim rodzaju opisu świata - i wielu innych, o których mógłbym napisać osobną rozprawkę, bo temat tej jest wszakże zupełnie inny. Chciałbym jednak zacząć od osobistej autodefinicji i autodemaskacji jako fana, które mają prowadzić do pewnej mało oczywistej konkluzji. Otóż mój stosunek do osoby Morrisseya wcale nie oznacza, że ten tekst jest pisany na klęczkach i ze ślepym uwielbieniem dla nowego tworu osobistego bohatera za same pojawienie się na rynku.
Fani mają bowiem również to do siebie, że rozczarowują się bardziej gwałtownie. W związku z tym pytam, co się stało? Ze wszelkich cech charakterystycznych Moza pozostało wszakże na tym albumie zaskakująco niewiele.
wtorek, 8 lipca 2014
Organek - Głupi (recenzja)
Powiedzenie o stu latach za pewną rasą to już klasyka rodzimej sekcji niewybrednych przysłów, w dodatku o tyle bolesna, że - jak śmiem twierdzić - często nadal aktualna.
Nie mam jednak zamiaru rozwodzić się nad przykładami, utrzymującymi ten frazeologizm w mocy, nie taki jest cel tego tekstu. Istotny tak naprawdę jest wyłącznie jeden, pozwalający płynnie przejść do głównego bohatera wywodu. Mianowicie na tzw. Zachodzie od ładnych kilku lat istnieje cała scena retro rock revival, masa ludzi, którzy ze smakiem i talentem de facto odgrzewają stare patenty, tworząc zarazem po prostu dobrą muzykę, w dodatku zdolną do wybicia się w szerszym kręgu odbiorców. Nie mówię o tym, by od razu szukać nadwiślańskiego Jacka White'a, bo to kaliber osoby jednej na milion, ale nurt retro w tym kraju zwyczajnie nie należy do wybitnie rozwiniętych - a wszelkie dotychczasowe wyjątki w głównym nurcie, nie ujmując niczego świetnej stronie muzycznej, miały prościej z wybiciem się ze względu na znane nazwiska (Ania Rusowicz, bracia Waglewscy jako Kim Nowak). Ta nisza wciąż zdaje się być niezaspokojoną w stu procentach.
Nie mam jednak zamiaru rozwodzić się nad przykładami, utrzymującymi ten frazeologizm w mocy, nie taki jest cel tego tekstu. Istotny tak naprawdę jest wyłącznie jeden, pozwalający płynnie przejść do głównego bohatera wywodu. Mianowicie na tzw. Zachodzie od ładnych kilku lat istnieje cała scena retro rock revival, masa ludzi, którzy ze smakiem i talentem de facto odgrzewają stare patenty, tworząc zarazem po prostu dobrą muzykę, w dodatku zdolną do wybicia się w szerszym kręgu odbiorców. Nie mówię o tym, by od razu szukać nadwiślańskiego Jacka White'a, bo to kaliber osoby jednej na milion, ale nurt retro w tym kraju zwyczajnie nie należy do wybitnie rozwiniętych - a wszelkie dotychczasowe wyjątki w głównym nurcie, nie ujmując niczego świetnej stronie muzycznej, miały prościej z wybiciem się ze względu na znane nazwiska (Ania Rusowicz, bracia Waglewscy jako Kim Nowak). Ta nisza wciąż zdaje się być niezaspokojoną w stu procentach.
niedziela, 6 lipca 2014
Throwback Time: Pink Floyd - A Momentary Lapse Of Reason
Well, that escalated quickly.
Informacja o powrocie wielkiej kamandy Pinka Flojda z materiałem, który 20 lat przeleżał w zapomnieniu, przypomnianym zapewne przy okazji sprawdzania kont bankowych Gilmoura (i tak ten album teoretycznie powinien zżerać na śniadanie większość nowszej muzyki, ale pomarudzić na tak mało szlachetne okoliczności wydania wręcz wypada) nie ma nawet jeszcze dnia, a już wywołała spodziewaną burzę, stając się najbardziej istotnym niusem ostatnich dni, tygodni, zapewne też i miesięcy. Materiałem do dyskusji, polemik - choć w dużej mierze opartych na jakże odkrywczym "ojej, wspaniale, czekam" - oraz ciekawych rozmów. Ziarenkiem zaciekawienia, zasianym w umyśle prawdopodobnie każdego możliwego odbiorcy muzyki, znakiem zapytania, który jeszcze przez jakiś czas pozostanie w mocy. Do października pozostają więc tylko domysły i bardzo oczywiste ruchy w postaci powrotu do dawnej twórczości Floydów, czego przykładem jest chociażby ten tekst.
Informacja o powrocie wielkiej kamandy Pinka Flojda z materiałem, który 20 lat przeleżał w zapomnieniu, przypomnianym zapewne przy okazji sprawdzania kont bankowych Gilmoura (i tak ten album teoretycznie powinien zżerać na śniadanie większość nowszej muzyki, ale pomarudzić na tak mało szlachetne okoliczności wydania wręcz wypada) nie ma nawet jeszcze dnia, a już wywołała spodziewaną burzę, stając się najbardziej istotnym niusem ostatnich dni, tygodni, zapewne też i miesięcy. Materiałem do dyskusji, polemik - choć w dużej mierze opartych na jakże odkrywczym "ojej, wspaniale, czekam" - oraz ciekawych rozmów. Ziarenkiem zaciekawienia, zasianym w umyśle prawdopodobnie każdego możliwego odbiorcy muzyki, znakiem zapytania, który jeszcze przez jakiś czas pozostanie w mocy. Do października pozostają więc tylko domysły i bardzo oczywiste ruchy w postaci powrotu do dawnej twórczości Floydów, czego przykładem jest chociażby ten tekst.
piątek, 4 lipca 2014
20 (+1) pozytywnych mgnień półrocza, odsłona trzecia i ostatnia
Szybko kończyć, póki jeszcze przed meczami.
***
czwartek, 3 lipca 2014
20 (+1) pozytywnych mgnień półrocza, odsłona druga
Być może to mało profesjonalne wyrażenie, ale - to jak, lecimy dalej?
***
środa, 2 lipca 2014
20 (+1) pozytywnych mgnień półrocza, odsłona pierwsza
Nastał ten moment,
rok 2014 oficjalnie wszedł w okres, kiedy do jego zakończenia jest
coraz bardziej z górki. Póki co jest to wręcz niezauważalne, lecz warto
mimo wszystko odnotować moment przejścia przez granicę półrocza - i z
tej okazji rzucić okiem bezpośrednio za siebie, próbując ocenić ostatnie 6 miesięcy pod kątem muzycznym.
Nie będzie to jednak rzut oka wybitnie przekrojowy i kompletny - podsumowania półrocza z zasady raczej nie są stworzone do bycia poważnymi i rozbudowanymi, to rodzaje szkiców, służących później do wydania wstępnie pozytywnej oceny poziomu całego roku, ewentualnie intensywnego ulokowania nadziei na jego wzrost w drugiej połowie. Do czego zmierzam?
Nie będzie to jednak rzut oka wybitnie przekrojowy i kompletny - podsumowania półrocza z zasady raczej nie są stworzone do bycia poważnymi i rozbudowanymi, to rodzaje szkiców, służących później do wydania wstępnie pozytywnej oceny poziomu całego roku, ewentualnie intensywnego ulokowania nadziei na jego wzrost w drugiej połowie. Do czego zmierzam?
Subskrybuj:
Posty (Atom)