Uwiera mnie Maria Peszek. Drażni i nie daje o sobie zapomnieć na przestrzeni ostatnich dni z kilku konkretnych względów, lecz sprowadzanie całokształtu sytuacji do bezpośredniości początkowego zdania - choć wyobrażam sobie, że mogłoby wywołać triumfalny uśmiech na jej twarzy - byłoby nazbyt daleko idącym uproszczeniem. W tej historii są też i pozytywy, zresztą bez ich zaistnienia zapewne nie porwałbym się na chwilowy powrót na stare, blogowe śmieci. Jeśli tekst ma (między innymi) spełniać funkcję szeregującą myśli autora, to w pierwszej kolejności musi mieć co systematyzować.
Bardzo łatwo było przegapić chwilę, w której Maria stała się prawdopodobnie najważniejszym popkulturowym głosem wśród młodszej części odbiorców. Ostrożnie szacując, można próbować lokalizacji w granicach 2012/13, lecz jest to naznaczone pewnym marginesem błędu; już wcześniej wszakże była pozytywnie odbierana przez opinię publiczną, choć bez tak wyraźnej reakcji społeczeństwa. Miało to bardziej rysy czysto medialnej promocji, przygotowywania gruntu pod późniejsze utożsamienie się przysłowiowego ludu - choć oczywiście były i grupy, które stały za nią murem także i wtedy, to kwestia liczebności. Stąd właśnie delikatna niepewność.